12-13. Dzień podróży (6-7.09)

Obudził nas żar słońca. Powoli zaczęliśmy sprzątać majdan, a było to trudne, po wczorajszym zamieszaniu ze spaniem nic nie było na swoim miejscu. Okazało się, że wczoraj nie raz wdepnęliśmy w krowi placek, a Edyta nawet na nim usiadła. Nie było więc wyjścia musieliśmy znaleźć prysznic, umyć rzeczy i cali się wykąpać. Mimo, że była już 10:00 rano to wszyscy spali. Dopiero po paru minutach odnaleźliśmy kolejnego kuzyna Saida, który właśnie wydoił krowy. Po krótkim telefonie udostępnił nam toaletę i byliśmy ocaleni od tego smrodu. Lodowaty prysznic nas obudził. Zabraliśmy manatki z góry, pożegnaliśmy się z Saidem i jego rodziną.

Później szybkie śniadanie na trawie i niedługo po tym byliśmy na wylotówce z Martil. Nawet nie zdążyliśmy wyciągnąć kciuka, a już auto się zatrzymało. Facet tylko spytał się palcem, czy jedziemy prosto, Hasan kiwnął głową, że tak. Od razu powiedzieliśmy, że jedziemy autostopem w stronę Tetuanu. Po drodze zaczęliśmy zabierać i wystawiać ludzi, którzy płacili za przejazd. Zapaliła się nam czerwona lampka, ale facet mówił nam, że wie co to autostop, bo sam tak jeździł po południowej Europie. Dojechaliśmy do stacji, gdzie okazało się, że mamy płacić 10 dirhamów. Hasan zaczął się kłócić, ale facet był nieugięty. Na koniec zapłaciliśmy 5 dirhamów i wkurzeni odeszliśmy od nieoznaczonej taksówki.

Już za chwilę przyczepił się do nas straszy gość, biegle mówiący po angielsku. Edyta od razu chciała zlać jego sugestie dotyczące pomocy, darmowych noclegów itd. Na które uparcie odmawialiśmy. Facet zaproponował, że pokaże nam drogę na wylotówkę, Hasan błędnie mu zaufał, ale cały czas sprawdzał, gdzie idziemy. Gdy okazało się, że to nie ta droga. To powiedzieliśmy, że dziękujemy i idziemy inaczej. Zaczęły się głupie żarty, że chce kupić Edytę i ile chce Hasan za nią wielbłądów. Hasan powiedział, że wszystkie wielbłądy na całym świecie nie są tyle warte ile Edyta. Facet nie odpuścił i dał nam do zrozumienia, że to nie żarty i już za chwilę pytał ile będzie kosztować jedna noc próbując wyciągnąć do niej łapy. Hasan odepchnął go, wziął Edzię za rękę i szybko oddalili się od tego sukinsyna. Tak naprawdę powinniśmy wezwać policję, ale nie mieliśmy do tego głowy. Żandarmeria jest bardzo pro turystyczna i zapewne by mu nie odpuścili…

Wkurzeni poszliśmy zjeść, powalczyliśmy z bankomatami z których mieliśmy problem wypłacić dirhamy i znaleźliśmy się na wylotówce z Tetuanu. Dość szybko zatrzymał się nam facet w mega malutkim Nissanie. Z przodu było tylko jedno miejsca. Za to była paka. Edzia była zachwycona, że może siąść z tyłu. Jedno z prostych marzeń zostało spełnione. To co się nie udało w Tajlandii udało się w Maroku. Żeby tego było mało nasz kierowca miał na imię Hasan! Rozmawiało dwóch Hasanów! Okazało się, że nasz kierowca przez 10 lat mieszkał w Australii i tam nauczył się trochę angielskiego dzięki czemu podróż była bardzo owocna w rozmowy. Po paru kilometrach odkryliśmy, że nasz kierowca jest rzeźnikiem i a nawet swój sklep z mięsem. Nieźle trafiliśmy! Co więcej kierowca wyjaśnił nam, że jest muzułmaninem, ale wszyscy ludzie są jednakowi niezależnie w co wierzą i że nie przeszkadza mu wcale, że nie wierzymy w Allaha. Naszą rozmowę przerwało awaria sprzęgła. Pierwszy raz w życiu widzieliśmy jak urwał się pedał sprzęgła. Na szczęście akurat mieliśmy wrzuconą dwójkę i mogliśmy jechać dalej byleby auto nie stanęło i tak jechaliśmy z 30 km szukając stacji napraw pojazdów.

Na pierwszym serwisie przyszło się nam pożegnać. Kupiliśmy ciastka w wiejskim sklepiku w którym nie udało się zejść nawet o dirham z ceny mimo, że była ona zawyżona. Wróciliśmy na trasę i bardzo szybko znaleźliśmy się w kolejnym aucie. Jak się szybko okazało nasz kierowca Ahmed świetnie mówił po angielsku. Równie szybko zaczął nas nawracać na Islam. Tłumaczył nam, że jego wiara jest najpoprawniejsza. Opowiadał, jak to amerykański naukowiec szukał dobrej wiary dla siebie i po wielu próbach wybrał Islam. Podobno, gdy zaczął się modlić do Allaha to jego dziecko miało wyzdrowieć. Takich podobnych przykładów na cuda islamu było więcej… Na chwilkę zrobił się milszy, gdy zaczął nam tłumaczyć, że Jezus to też prorok muzułmański, ale do jasnej panienki nie Bóg! Według niego to albo syn dziwki albo jak to określił kolejny Adam z Edenu, ale nie sam Bóg. Za to jego życie według niego, to idealny przykład dobrego życia proroka muzułmańskiego, potem zeszliśmy na kwestię żydowską. No bo nie kto inny, a Żydzi zabili jego cudownego proroka zesłanego przez Allaha. Koranu nie czytaliśmy, ale kierowca twierdził, że większość proroków zsyłanych przez Boga, którzy uzdrawiali chorych itd. zabijali Żydzi. I tu zaczęła się cała antysemicka litania, jakoby to Żydzi są winni wszystkim zamachom w Europie, że to nie muzułmanie, a specjalnie Żydzi podkładają te bomby. Islam cały czas rośnie w siłę wraz z ilością wyznawców. Jak widać przyrost liczby określa czy jest to dobra religia czy też nie. Do tego zaczął nam mówić, że oglądamy telewizję, a przecież „tv kłamie”. Według niego we wszystkich masowych mediach jest fałszywa nagonka na muzułmanów, a my Europejczycy ślepo w to wierzymy. Kuźwa, tu już przegiął pałę! Nie oglądamy telewizji już ponad 10 lat. Widać bardzo go bolało, że jego kuzyni są bogatsi od nich i trzymają władzę w swoich rękach. Jest to naszym zdaniem całkiem odwrotne postrzeganie obecnych wydarzeń, a prawda leży gdzieś pomiędzy. Rozpoczął też temat, że prawosławne kobiety noszą chusty w cerkwiach i to jest cool. Nie możemy się zgodzić z nim, że zakładanie czegokolwiek na głowę bądź inne rytuały robią ludzi lepszych od innych, ale kłócenie się byłoby dla nas niebezpieczne. Nie wiadomo kim on był prawdopodobnie wahabitą… przerażające jest to, że mówił, że ma dwoje różnych przyjaciół w Poznaniu.

Gdy się zatrzymaliśmy się na drodze w stronę Chefchaouen jeszcze 15 minut nas koranizował wymuszając na nas obiecanie, że przeczytamy Koran. Na szczęście w końcu wyszliśmy z jego auta, Na drodze stali inni autostopowicze z Rabatu, Zdążyliśmy ledwo wyjść na ulicę, kiedy cofnęło się do nas auto z ludźmi chcącymi nas zabrać. Wyszedł Marokańczyk mówiący świetnie po angielsku. Zapakowaliśmy rzeczy do plecaka i wskoczyliśmy do środka. Okazało się, że jechał z Norweżką i jeszcze jednym ziomkiem. W czasie drogi sporo nam podpowiedzieli jak się targować. Na przykład, żeby nie siadać w restauracji póki nie ustalimy ostatecznej ceny o którą trzeba się targować. Jeżeli nie zejdziemy do zadowalającej nas ceny to powinniśmy iść dalej nawet jeżeli aktualne miejsce się nam podoba.

Dojechaliśmy do samego centrum. Lonely Planet podpowiedziało nam niedrogie miejsce do spania i okazało się całkiem przyjemne chociaż bez targowania się nie obeszło. Kosztowało 160 dirhamów normalnie (czyli około 50 złotych na dwie osoby), a było zlokalizowane w środku medyny (arabskiego rynku). Najpierw przyszło nam schodzić z dwustu dirhamów na 150, a później okazało się, że klimatyzacja jest dodatkowo płatna 20 dirhamów tą cenę także zbiliśmy do połowy dochodząc do wyjściowej ceny. Było dość późno, ale zdecydowaliśmy się na przechadzkę po mieście i był to genialny pomysł!

Chfchaouen czyli niebieskie miasto nie ma za sobą przesadnie długiej historii. powstało w XV wieku pod wzgórzami pasma górskiego Riffu. Początkowo wcale to miasto nie było niebieskie, a zielone. Swój kolor zmieniło w 1920 roku. Nie wiemy kto na to wpadł, ale pomysł był genialny. Dzięki tej zmianie wygląda jak z bajki szczególnie po zmierzchu, gdy paleta barw przed naszymi oczami zmienia się od seledynowych odcieni po liliowe. Podobno malowanie ścian na niebiesko odstrasza owady – myślą, że to woda.

Podczas przechadzki poznaliśmy rastafarianina Radouane, który zaprosił nas na herbatkę miętową do siebie na zaplecze sklepu w którym jednocześnie mieszkał. Chwilę porozmawialiśmy, dużo się pośmialiśmy, dodaliśmy się oczywiście na fejsie i na koniec zaproponował nam, że następnego dnia możemy u niego przenocować. ‚Dzień dobry Polska’ nas przekonało i zdecydowaliśmy, że następnego dnia wieczorem przyjdziemy do niego z plecakami.

Tego wieczoru mieliśmy pierwsza świetną okazję na targi. Edytka chciała dla siebie znaleźć arabską tunikę. przeszliśmy wszystkie stragany, ale nic konkretnego nie znaleźliśmy. W końcu po drugim obrocie zdecydowaliśmy, że to co widzieliśmy za pierwszym razem na początku jest zdecydowanie najlepsze. Co ciekawe, koszulka ta była dostępna w sklepie garbarskim ze wszelkimi wyrobami ze skóry. Najpierw zaczęliśmy się licytować o cenę nawet nie sprawdzając czy jest dobra. Tak jak podobno powinno się robić, a widać sprzedawcy taka forma się spodobała. Z dwustu zeszliśmy na 100 Hasan, wyciągał wszelkie argumenty dlaczego sprzedawca powinien zmniejszyć cenę, widać powoli zaczął wczuwać się miejscowe klimaty. Sprzedawca był tak rozbawiony jego uporem, że czasem podwyższał cenę na którą wcześniej się zgadzał. Bez znajomości francuskiego byłoby ciężko, bo akurat on nie mówił po angielsku. Szczęśliwi wyszliśmy z koszulką w rozmiarze XXL…

Ktoś się spyta dlaczego? A dlatego, że tu babki noszą takie wielkie rozmiary, aby nic im nie wystawało. I jeżeli dziewczyna ma się czuć tu bezpiecznie to lepiej żeby nosiła ubrania trochę większe niż w Polsce. W sumie to nawet nie trochę tylko z dwa-trzy rozmiary większe. Do tego, przy tych temperaturach wąskie wdzianka nieźle się przyklejają do zapoconego ciała i nie dają przyjemności gdy wiatr zawieje. Zwracajcie na to uwagę przed tym jak udacie się dalej na południe.

Wymęczeni tym długim dniem poszliśmy spać do hostelu. Następny dzień był typowo turystyczny. Najpierw meczet hiszpański, który nigdy nie był używany, bo najpierw po wybudowaniu go w XVI w. Arabowie się obrazili, a teraz po renowacji zafundowanej także przez Hiszpanów, która miała miejsce już prawie 10 lat temu dalej nie może zostać otwarta. Walić to, ale mieliśmy stąd cudowny widok na Chefchaouen. Oczywiście wchodziliśmy po nieciekawym zboczu, a gdy doszliśmy na szczyt okazało się, że z drugiej strony jest wyasfaltowana droga po której na luziku można sobie wejść… Ech, frycowe.

Później wdrapaliśmy się na drugi szczyt na którym opierały się mury miasta. Tak niebieskie miasto ma odrestaurowaną ogromną część murów. Były one zrównane prawie, że z ziemią, ale w XX wieku miejscowi Marokańczycy poczuli biznes i je zrekonstruowali. Kolejnym punktem był kasbah… I tu stało się małe nieszczęście Edyta chciała pogłaskać kota, który ugryzł ją do krwi. Szybko wyszliśmy z terenu muzeum informując ochroniarzy co się stało. Powiedzieli, że nie ma problemu i po aptece możemy spokojnie wrócić na naszych biletach. Co ciekawe nie zbagatelizowali sprawy i szybko nam wytłumaczyli gdzie znajdziemy najbliższą aptekę. Na miejscu już mówili po angielsku, farmaceutka dała nam jakiś antyseptyk i zrobiła zastrzyk przeciwko wściekliźnie w brzuch. Pamiętajcie, aby nie bagatelizować podobnych sytuacji, jeżeli nie zareagujecie szybko możecie się doprowadzić nawet do śmierci. Polecamy obejrzeć filmiki na YouTubie jak zachowują się ludzie w ostatnich etapach tej choroby, a na pewno już zawsze będziecie reagować tak jak my.

Wróciliśmy na kasbach, gdzie poznaliśmy się z Marokańczykiem z Rabatu. Nihab zaprosił nas na kawę. Okazało się, że jest świetnym rzeźbiarzem i dizajnerem. Umówiliśmy się na spotkanie w Warszawie. Po czym zabraliśmy nasz majdan z hostelu i poszliśmy do naszego rastafarianina, ale o tym w kolejnym poście.

Stopy ze wzorem gwiazdy Maroka

Dodaj komentarz