34-36. Dzień podróży (28-30.09)

Plan był prosty: wstajemy o piątej przed wschodem słońca, wyskakujemy z hotelu i mkniemy na wylotówkę. Często się dziwię, jak znajdowaliśmy siły na takie szaleńcze zrywy. Wszystko po naszej stronie wypaliło i około szóstej trzydzieści znaleźliśmy się za rogatkami Saint Louis. Pora przed świtem okazała się bezpieczna, nikt nas po drodze nie zaczepiał, taksówkarze nie wychwytywali jeszcze naszej białej skóry, więc mogliśmy po drodze przyglądać się, jak zmienia się miasto . Najpierw piękna, aczkolwiek waląca się kolonialna starówka, później most Eiffla, a potem coraz gorsze zabudowania, z czasem zamieniające się w slumsy. Jakie szczęście, że nie przyszło nam iść przez te miejsca, kiedy zawalone są po brzegi ludźmi.

Myśleliśmy, że łapanie stopa za miastem nie będzie już takie trudne, bo hitchwiki twierdziło, że Senegalczycy są bardzo otwarci i chętni do pomocy backpackerom. Najbliższe sześć godzin zrewidowało nasze poglądy. W międzyczasie, oczywiście, doczepiło się wiele osób żebrzących. Na tyle przestanych godzin nie przypominam sobie choć jednej przyjemnej sytuacji, za to pamiętam idealnie sytuację, kiedy przyszedł do nas facet zapytać o fajki, wkurzony zapytałem, czy on nie ma fajek, bo stoimy już parę godzin na tym zadupiu, a tu sklepów nie ma. Okazało się, że był to strzał w stopę, bo faceta wzburzyło to, jak białas może prosić o fajka czarnego. No, nie do pomyślenia, za to może biały da franka zachodnioafrykańskiego, to on uczciwie przyniesie paczkę papierosów, wybaczcie, ale mu nie zaufałem. W gratisie do mojego błędu czarny kolega postanowił, że się od nas nie odczepi. I tak, skutecznie odstraszał nam potencjalne okazje. W końcu, gdy nie wytrzymaliśmy i odgoniłem go „watą” (po francusku zjeżdżaj), to trochę się uspokoił.

Po senegalskich drogach jeżdżą głównie bush taxi – przerobione mercedesy dostawcze na miniautobusy. Myślę, że razem z taksówkami stanowią 80% transportu, kolejne 5% to różnej maści tiry, jednak załapać się na jeden z nich jest wręcz niemożliwością, bo w kabinie siedzi zwykle od pięciu do siedmiu osób. Ostatnie 15% to prywatne samochody osobowe, jednak jakieś 2/3 z nich należą do biedniejszych rodzin i są wypchane po brzegi. Pozostałe należą do osób zamożnych, na które przede wszystkim liczyliśmy. W końcu Mauretania nas nauczyła, że to właśnie kierowcy takich aut, nie boją się zabrać zagubionych autostopowiczów. Ruch na trasie, mówiąc eufemistycznie, nie był największy, a auta z ostatniej grupy jeździły średnio jedno na godzinę, praktycznie zawsze z wolnymi miejscami. Żadne z tych aut nawet się nie zatrzymało, żeby zapytać, co tu robimy i czy wszystko jest w porządku. Za to kierowcy widząc z daleka kciuk, oślepiali nas długimi, co tutaj oznacza spadaj, nie mam ochoty Cię zabrać. Wot taki kraj!

Nieźle się wystraszyliśmy, kiedy jakiś szaleniec pojawił się nagle za nami, był zaledwie około pół metra za nami. Wcześniej przemknął przed nami i znikł za horyzontem, zmierzając w kierunku miasta. Zaczęliśmy się bać, pomyśleliśmy,  że to jakiś świr i może lepiej jednak wrócić na dworzec i pojechać jak „ludzie” bush taxi. Zauważyliśmy, że rozmawia sam z sobą, wskazywałoby na to że ma schizofrenię co tym bardziej nas przerażało. Po naradzie zdecydowaliśmy się przygotować gaz na kolejne spotkanie i próbować dalej. Czekając na okazję, widzieliśmy bardzo dużo ludzi trenujących przy drodze, bieganie, pompki, przysiady faceci ubrani w legginsy praktycznie jak na zachodzie Europy, przy czym wszystkie te osoby się do nas uśmiechały i witały się, przebiegając obok nas w odróżnieniu od reszty ludzi. W końcu zatrzymaliśmy jednego z tych sportowców zapytać, co tu się wyprawia. Okazało się, że zna nawet podstawy angielskiego. Wytłumaczył nam, że w Senegalu nie ma infrastruktury sportowej i w koło widzimy różne młode osoby, które trenują i kiedyś, jak im szczęście pozwoli wystąpią na olimpiadzie. Niestety nie mają profesjonalnego wsparcia szkoleniowego więc wszystkiego uczą się na własną rękę.

Podsumujmy efekty łapania stopa przez sześć godzin, zatrzymały się trzy auta. Pierwszym jechał facet, który chciał dorobić do przejazdu, nie mieliśmy zamiaru z nim jechać, bo mieliśmy jeszcze spory zapas czasu, ale zaczęliśmy się z nim mocno targować, wiedząc, że normalna cena to 5000 CFA od główki (około trzydziestu złotych). Zeszliśmy do 4000 CFA za dwoje i (niestety) się z nim nie zabraliśmy. Drugi kierowca, który już nas nawet zabierał został zatrzymany przez kolejnego strażnika teksasu, który nie potrafił się nam wylegitymować. Powiedział naszemu kierowcy, że autostop w Senegalu jest nielegalny i że mamy wysiadać. Zaczęliśmy się kłócić, że to kłamstwa i tak dalej, ale chłopak nie miał jaj i kazał nam wyjść, mówiąc, że przeprasza, że nie może pomóc. Podłamani taką sytuacją zaczęliśmy wracać w kierunku miasta, jednak dalej wyciągaliśmy kciuka, a tamten dupek przyglądał się nam z odległości. W tym momencie zatrzymał się nam tir, który nie był wypchany po brzegi, ale wyrwał nas z tego marazmu. Byliśmy ogromnie zaskoczeni, że w środku były miejsca do siedzenia. Niestety, kierowca mówił jedynie w języku wolof, a z francuskiego znał tylko parę fraz. W związku z tym komunikacja była praktycznie zerowa, wytłumaczyliśmy mu jakoś, że jak będzie zjeżdżać z drogi to wyjdziemy. Nawet nie wiedzieliśmy ile z nim przejedziemy, okazało się, że w rytmach reggae w tirze pokonaliśmy około 70% drogi w stronę Dakaru.

Wyszliśmy w maleńkiej miejscowości,  gdzie najpierw skierowaliśmy się do piekarni znajdującej się pod samym meczetem. Facet, który nas obsługiwał okazał się bardzo uczciwy i wyedukowany, a do tego miał poczucie humoru. Sprzedał nam bagietki w dobrej cenie (3 zł za bagietkę) i żebyśmy nie zostali oszukani, wysłał swojego syna, aby ten kupił dla nas ser do bagietek. Uznał, że w tym czasie możemy odpocząć od upału, jaki był na zewnątrz. Najedzeni, pożegnaliśmy się z właścicielem i poszliśmy łapać stopa. Tym razem nie było lepiej niż ostatnio. Za to w międzyczasie mieliśmy okazję na dalsze obserwacje. W tych okolicach pojawiło się więcej bryczek z końmi i osiołkami. Dorośli jeszcze jako tako obchodzili się ze swoimi zwierzętami, chociaż według nas Ci nasi „mali przyjaciele” byli nazbyt przeciążeni, ale to nic przy zachowaniu dzieci. Wiele spośród obserwowanych bryczek prowadziły dzieciaki, które bez skrupułów, wyciągały do nas znacząco dłonie. To w sumie nic szczególnego, ponieważ zaczęliśmy się do tego przyzwyczajać. Przeraziło nas jednak to, jak bardzo znęcają się nad zwierzętami, bijąc je raz po raz batem, pomimo że zwierzęta ciągnęły wystarczająco szybko ciężki ładunek. Nie można tu mówić o zezwierzęceniu, bo to obrażanie zwierząt, te dzieci jak mali psychopaci znęcały się nad zwierzętami, aż wspomniałem „Władcę much”. Jakbyśmy mogli wtedy wyciągnąć glocka…

Wróćmy do stopa. W końcu zatrzymało się auto i kierowca powiedział, że możemy z nim jechać autostopem. Słońce chyba nam przygrzało głowy, bo nie pomyśleliśmy, że to auto to przecież przerobiona taksówka. W końcu, w wielu miejscach na świecie zdarza się, że taksówkarze biorą za darmo, szczególnie jak to są ostatnie kilometry trasy. Bardzo się tym nie przejęliśmy za to karmiliśmy nasze oczy widokiem sawanny z baobabami pojawiającymi się na horyzoncie. Po drodze zawarliśmy znajomość z Ahmedem – Mauretańczykiem, który studiuje w Dakarze. Niestety, nie jechał z nami do końca naszej trasy. Bo najlepsza akcja była jeszcze przed nami. Nasz kierowca zatrzymał się na rynku zaraz przed płatną autostradą. Zażądał od nas pieniędzy i to nie małych, bo 8000 CFA (około 50 zł) za 30% trasy, gdzie cała kosztuje 10,000CFA za dwie osoby. Podniesionymi głosami przypomnieliśmy, że jedziemy autostopem za darmo i że mu to tłumaczyliśmy. Zbiegło się wiele ludzi, którzy nie byli przy naszej rozmowie z kierowcą, a pomimo to wiedzieli lepiej i wszyscy zaczęli mu wtórować. Czarne łapy lądowały na moich ramionach i krzyczały, żebym się uspokoił i zapłacił, ale nie mieliśmy takiego zamiaru. Zaczęli nam grozić policją, może warto było się na to zgodzić, ale na ten moment osaczeni z wszystkich stron pomyśleliśmy, że policja z automatu zgodzi się raczej z taksówkarzem, przecież nie mamy żadnego dowodu, jak się z nim umawialiśmy. Zawsze można nam zarzucić, że to my słabo posługujemy się francuskim i to my źle zrozumieliśmy. Zaproponowaliśmy zatem połowę tego, co mówił (za te pieniądze rano mogliśmy dojechać do samego Dakaru bezpośrednio z Saint Louis!). Oczywiście kierowca powiedział, że nie ma takiej opcji, trwał uparcie przy swojej cenie. Zastanawiam się co by było, gdybyśmy nie mieli gotówki? Zrezygnowani, w końcu zapłaciliśmy żądaną kwotę. W tym momencie czuliśmy w sobie nienawiść do czarnych (na szczęście, to uczucie nie jest u nas stałe). W ponurych nastrojach dojechaliśmy do dworca Bauch Maraichers znajdującego się na północy Dakaru. Tak naprawdę nie chodziło o pieniądze, ale o sam fakt jak zostaliśmy potraktowani przez tych wszystkich ludzi. Jak najgorsi oszuści i kłamcy. To kolejna sytuacja, kiedy poczuliśmy co to znaczy odwrócony rasizm.

Zabraliśmy się za poszukiwania taniego noclegu. Z naszego rekonesansu wynikało, że tani nocleg w Dakarze to koszt stu złotych. Powoli zbliżał się wieczór, który w Afryce trwa chwilę i słońce nie doliczając do trzydziestu chowa się w falach oceanu. Najtańszy i zarazem jeden z najbliższych noclegów kosztował jedynie 17000CFA (110 zł.). Mogliśmy wziąć taksówkę, ale zdenerwowani wcześniejszą sytuacją, postanowiliśmy że nie damy zarobić senegalskim taksówkarzom. Nie zważając na upał, nasze duże plecaki i odległość około 4 kilometrów, podjęliśmy decyzję że na miejsce dojdziemy pieszo. Jednak nie było to proste, hostel był źle oznaczony na mapie i trzeba było prosić ludzi o pomoc. Sam hostel nie miał nawet szyldu. Za to obsługa była bardzo miła i o dziwo, mówiąca po angielsku. Dowiedzieliśmy się, że obok mamy bankomat i… Auchan!!! Po dzisiejszych przeżyciach zdecydowaliśmy, że w takim razie tam zrobimy zakupy zamiast być oszukiwani w różnych innych senegalskich sklepikach. W środku spotkaliśmy wielu innych białych, którzy tu mieszkają. Potwierdzili, że oni też wolą robić zakupy w takim miejscu niż użerać się o cenę za każdy produkt. I tak zrobiliśmy zakupy na kolejne trzy dni, odciążając tym też nasz budżet na drogi Senegal, który co ciekawe jest droższy od Polski, średnio o 1/3. Pod tym linkiem możecie poznać średnie ceny produktów i usług w Senegalu. Wróciliśmy do hostelu, zjedliśmy kolację na tarasie i na tym ten dzień się dla nas zakończył.

Kolejny dzień okazał się dla nas bardzo drogi, bo musieliśmy jednak skorzystać troszeczkę z taksówek, które są bardzo drogie jak na afrykańskie warunki. Za przejazd do centrum, za około 5 kilometrów w najlepszym wypadku wybulicie około 25 złotych. Niestety, nie znajdziecie w Internecie mapy z rozpiską jak jeżdżą busy po mieście, to po prostu trzeba wiedzieć. Wtedy transport robi się bajecznie tani, ale w 95% murzyni nie potrafią posługiwać się mapami i kiedy prosiliśmy ich zazwyczaj o jakąś radę w stylu jaki bus stąd powinienem złapać, żeby dojechać do centrum, zawsze padało pytanie, jakiego centrum. Kiedy pokazywałem to miejsce na mapie, to zaczynało się nerwowe oglądanie mapy. Z czasem nauczyliśmy się rozpoznawać takie zachowanie i szybko dziękować za pomoc, ale tego dnia straciliśmy sporo czasu na takie bezsensowne rozmowy. Co ciekawe, w odróżnieniu od zwykłych ludzi taksówkarze dobrze się orientują, gdzie są dane miejsca w mieście i jak tam dojechać, chociaż już niekoniecznie potrafią wskazać je na mapie. Jestem pod wrażeniem jak nie ogarniając map można znać tak ogromne miasto i mieć to wszystko w głowie!

Lifehack:
Łapiąc taksę w Senegalu wystaw jakby od niechcenia palec wskazujący pokazując gdzie taksa ma się zatrzymać. Podejdź i spytaj ile do danego miejsca. Zazwyczaj cenę w Dakarze liczą następująco: 1000CFA za trzepnięcie drzwiami i 500CFA za każdy kilometr. Z naszych doświadczeń wynika, że da się z takich cen zejść o około 30%. Jeżeli usłyszysz cenę za wysoką dwukrotnie po prostu wyśmiej kierowcę i pójdź szukać kolejnej taksy. Jeżeli cena jest za wysoka o 1000~2000CFA podaj cenę jakiej oczekujesz. Jeżeli taksówkarz na nią nie zejdzie, idź szukać kolejnej taksy, jeżeli nie podałeś zbyt niskiej ceny to taksówkarz na 80% zawoła Cię, abyś wskakiwał do środka. Jeżeli trzy razy nikt Cię nie chce zabrać to można podnieść stawkę.

W pierwszej kolejności udaliśmy się do ambasady Wybrzeża Kości Słoniowej złożyć papiery na wizę. Na miejscu okazało się, że za wizę wołają tutaj około 150 euro na głowę, ta cena była wysoka w porównaniu z opisami ile wcześniej kosztowała w tym miejscu. Powiedzieliśmy o tym, ale babka powiedziała, że to nie zależy od niej takie są ceny i już. Powiedzieliśmy jej na to, że w takim razie nie stać nas na podróżowanie do jej pięknego kraju. Niewzruszona powiedziała, żebyśmy się zbierali. WKS posiada e-wizę dla przylatujących samolotem. Wypełniacie dokumenty przez internet, a wiza jest drukowana na lotnisku przy przylocie. Niestety z tej opcji nie można skorzystać przekraczając granice lądową, jednak parę dni po tym, gdy już opuściliśmy Dakar, odkryliśmy, żeby dostać iworyjską wizę w ambasadzie należy rejestrować się przez stronę, a cena wynosi 50 euro, a nie 100. Czyli była to kolejna próba wyłudzenia od nas pieniędzy, na szczęście tym razem udało się nam jej uniknąć.

Kolejnym zadaniem była wizyta u dentysty, bez której nasza dalsza podróż stanęłaby pod dużym znakiem zapytania. Edytka obawiała się tego zabiegu, jednak ząb nie pozwalał jej normalnie funkcjonować. Jest się czego bać, jeżeli na miejscu nie ma odpowiednich standardów czystości to można zarazić się wirusem AIDS, jak i innymi nieciekawymi choróbskami. Do tego ciśnienie podniosło nam to, że przed nami zostały wepchnięte francuskie dzieci, no tak Polacy to nie druga, a nawet trzecia kategoria ludzi. Czas niemiłosiernie się dłużył, w końcu Edyta wpadła do gabinetu, który w porównaniu z całym Dakarem wyglądał na naprawdę czysty i nowoczesny. O dziwo, nawet Pani stomatolog, mimo że powiedziała, że tylko trochę mówi po angielsku, to jednak znała całe słownictwo związane ze stomatologią. Pozwoliło to na łatwe porozumiewanie się w sprawach medycznych. Była to już druga wizyta sfinansowana przez naszego ubezpieczyciela i musimy przyznać, że była zrobiona naprawdę profesjonalnie, bo więcej problemów z tym zębem już nie było.

Na koniec dnia zrobiliśmy sobie spacer po mieście. Najpierw wpadliśmy do Katedry Afrykańskiej Pamięci, gdzie już na wejściu przywitał nas Jan Paweł II na płachcie z informacją, że 25 lat temu był tu z wizytą apostolską. Następnie ruszyliśmy w kierunku placu niepodległości licząc, że znajdziemy tam jakieś ciekawe tabliczki na temat Senegalu. Niestety odnaleźliśmy tam tylko jeden, chylący się ku upadkowi znak informujący co to za miejsce. Za to w tym miejscu przyczepił się do nas sklepikarz afrykański twierdzący, że jak kupimy u niego przebrania afrykańskie, to miejscowi nie będą nas odróżniać i wtopimy się w tłum. No sorry, ale nie pozostało nam nic innego niż wyśmianie go. Zapytaliśmy czy skórę przy zakupie ubrań też zamieni nam na czarno.  Chyba był mało inteligentny, bo nie zrozumiał tej ironii. Dalej podziwialiśmy najwyższy budynek Senegalu – gmach banku narodowego, którego zabroniono nam fotografować, a kiedy zapytałem się czy mogę sfotografować samą płaskorzeźbę z symbolem banku, że pokażę zdjęcie itd. to całkowicie tego zabronili! Za moimi plecami inni czarni robili zdjęcia tego miejsca, takie tam podwójne standardy. Po drodze jednak zobaczyliśmy wiele bardzo ciekawych przypadków afrykańskiego modernizmu. Czułem się chwilami tak, jakby niektóre z tych budynków przeniesiono wprost z europejskiego bloku komunistycznego. Poszliśmy także zobaczyć największy meczet w Senegalu, nam jednak wydał się nieciekawy po tym wszystkim, co widzieliśmy w Maroku (niestety był w tym samym stylu). Ostatnim naszym celem był pomnik niepodległości i znów nasunęły się nam analogie związane z państwami komunistycznymi. Wysoka, kamienna kolumna z napisami peuple, but, foi. Chodzi tu oczywiście o senegalską dewizę jeden naród, jeden cel, jedna wiara. Jeszcze tylko taksa do naszej bezpiecznej twierdzy i dzień dobiegł końca.

Trzeciego dnia w Dakarze mieliśmy przenieść się do znalezionego hosta z couch-surfingu. Zadanie okazało się dość trudne, bo chłopak miał opory, żeby wysłać nam informację, gdzie mamy dojechać. Ostatecznie wylądowaliśmy w barze obok jego domu. Po 15 minutach Ousseynou w końcu się pojawił. Okazało się, że jest muzułmaninem, ale cała jego rodzina jest pomieszana, składa się z chrześcijan i katolików. Podobno jego imię to wymieszanie arabskiego Husajn i chrześcijańskiego Jan. W sumie to całkiem podobnie brzmi. W pierwszej kolejności zaprowadził nas do swojej bratowej, która pół roku temu wróciła ze Stanów Zjednoczonych  do Senegalu. Przyjęła nas tak ciepło, że głęboko w sercu żałowaliśmy, że to ona nie jest naszym hostem. Powiedziała od razu, że chciałaby, abyśmy zostali z jej rodziną chociaż tydzień, że jej synek ucieszy się jeśli będzie mógł porozmawiać z kimś po angielsku, a w ogóle gość w Senegalu staje się członkiem rodziny i mamy wpaść wieczorem, będą na nas czekać. Poszliśmy na kawę, pobawiliśmy się z dziećmi i wyszliśmy z tobołkami do Ousseynou, który jakby nie rozumiał jak kłopotliwe jest dla nas przemieszczanie się z nimi. Po kilkunastu kolejnych minutach mogliśmy ruszać, ale znów wynikł problem, że nie chcemy jechać taksówką, a chcielibyśmy dowiedzieć się tylko w jaki bus mamy wskoczyć, aby dojechać do centrum. Oczywiście tak jak statystyczny Senegalczyk nie potrafił nam tego pokazać na mapie, za to zaprowadził nas na odpowiednie miejsce, z którego miał odjechać bus w stronę centrum. Jak zwykle w takich chwilach pojawił się taksówkarz, który chciał nas uświadomić jak to, co robimy, jest niebezpieczne i że najlepiej i o dziwo najtaniej – logika w Afryce nie po raz pierwszy szwankuje, byłoby dojechać taksą. Co ciekawe, znał nawet podstawy angielskiego, więc to nie był jakiś podrzędny taksówkarz! Koniec końców jednak sobie odpuścił. Ousseynou wytłumaczył nam ile mamy zapłacić za busa (a były to groszowe sprawy: bilety po 1,20 zamiast 40 złotych za taksę).

W busie się mega zdziwiliśmy, całą drogę tłumaczyliśmy, że pojedziemy we dwójkę do miasta i sami na wieczór wrócimy, a tu patrzymy, a Ousseynou wszedł z nami i powiedział, żebyśmy zapłacili za niego. Pewność siebie tego chłopaka zrobiła na nas złe wrażenie. W ogóle nie wziął pod uwagę tego, że może nas nie stać na ciąganie go za sobą. Miałem jednak nadzieję, że wszedł do bush taxi realnie bojąc się o nasze bezpieczeństwo. Jednak, gdy wyszliśmy okazało się, że do portu musimy przejść dwa kilometry. Na to on zaczął przekonywać nas, że to jest daleko i że najlepiej jakbyśmy wzięli taksę. Wyśmialiśmy go mówiąc, że z dużymi plecakami nie raz przychodziło nam robić po 10 km, więc taka odległość to żadna odległość. Oczywiście chodziło o to, żebyśmy zapłacili za taksówkę, aby mógł się powozić. Po drodze zagadałem do niego, jaki ma stosunek do kolonializmu i co ciekawe powiedział, że ma problem z jednoznacznym ocenieniem Francuzów. Pomimo tego, że okradali, zniewalali miejscowych, to dla wierchuszki zapewnili edukację i wyciągnęli z zacofania część ludzi. Dzięki czemu teraz ludzie nie żyją dalej w strasznych warunkach jak dawniej. Zacząłem mu tłumaczyć, że z historią Polski jest podobnie jak z koloniami i też nie jesteśmy tak bardzo bogatym państwem, jak te zachodnie. Niestety nie bardzo go to interesowało, bo zaczął bawić się telefonem w tym momencie.

W międzyczasie doszliśmy do portu. Warto powiedzieć, gdzie zmierzaliśmy. Na ten dzień wyznaczyliśmy sobie dwa miejsca do zwiedzenia: wyspę Ile de Gore, będącą ostatnim punktem przerzutu niewolników z Dakaru, ale także punktem administracji francuskiej nad Senegalem. Drugim punktem miał być pomnik renesansu Afryki zbudowany w samej Korei Północnej. Ousenyou zapewniał nas, że bilety na wyspę są pięć razy tańsze niż byliśmy przygotowani. Na miejscu okazało się, że w takiej cenie są tyko dla czarnych. Dla białych cena skacze pięć razy! Zaproponowaliśmy mu, żeby kupił nam senegalskie bilety, ale nie chciał nawet spróbować. W Rosji takie akcje miałem na porządku dziennym, jednak wyglądało to tak,  jakby on zgadzał się z tym, że pięciokrotna różnica w cenie biletu dla białych jest ok. Chciał się z nami przepłynąć, ale przekalkulowaliśmy szybko, że nas nie stać. Pomyślcie tylko jakie to jest głupie afrykańskie myślenie, jeżeli przyjęlibyście gościa i chcielibyście oprowadzić go po mieście to czy żądalibyście od niego kasy na bilety? No my na pewno nie. Rok temu jak host oprowadzał mnie po Suzdalu i chciałem zajść do płatnego obiektu, to mój host na takie okoliczności miał przygotowaną książkę, czekał na dole, do mojego powrotu. Robimy tak samo, jeżeli ktoś bardzo chce nas zabrać ze sobą to zdarza się, że pójdziemy, ale zawsze dochodzi do tego, to po kilku odmowach. Jednak u naszego hosta w Senegalu tak to nie działało. Pożegnaliśmy się z Ousseynou, było nam żal że nie powiedział nam nic ciekawego o swoim mieście.

Zapłaciliśmy grubo ponad 100 złotych za bilety na wyspę oddaloną o jakieś 5 kilometrów od portu. Jeszcze w porcie poznaliśmy Francuza Jacque’a, który przyjechał tutaj na konferencję naukową. Co ciekawe dokładnie się z nami zgodził, że Senegal to nie tylko miejsce, w którym nie czujemy się bezpiecznie, ale miejsce, w którym wszyscy biali tak powinni się czuć. Zgodził się z nami, że Francja jest winna biedzie w zachodniej Afryce, ale trzeba pamiętać, że kraje zachodniej Afryki cieszą się już niepodległością przez ostatnie ponad 50 lat, a skorumpowane elity nie robią praktycznie nic, aby realnie pomóc swojemu społeczeństwu. Nietrudno się domyślić, że zachodni świat korzysta, z tak postępujących elit, co nas raczej nie powinno dziwić, wystarczy spojrzeć jak zachód wykorzystywał dekomunizację w centrum i wschodzie Europy…

Dopłynęliśmy do wyspy, gdzie się pożegnaliśmy z Jacqiem, o dziwo jednak po niespełna pięciu minutach spotkaliśmy się znowu. Byliśmy zmuszeni zapłacić „podatek klimatyczny”, który obowiązywał tylko białych. Żadni czarni turyści nie byli zaganiani do tych budek. Mimo, że próbowaliśmy zignorować naganiaczy to już za chwilę pojawiła się policja, która zaprowadziła nas na miejsce. Z portfela wyleciało kolejne 20 złotych na osobę i mogliśmy zacząć zwiedzanie tej wysepki. Klimat tu panujący w porównaniu z kontynentem był bardzo przyjemny, ciągły wiatr z morza sprawiał, że przestaliśmy się na jakiś czas pocić. Ruszyliśmy w stronę plaży, aby obejrzeć od zewnątrz Fort d’Estree jednak szybko okazało się, że plaża w tym miejscu jest otwarta tylko dla murzynów. Po wejściu na jej obszar jeden chłopak nas zawołał i powiedział, że nie powinniśmy tu wchodzić. Spytaliśmy dlaczego? A on na to, że jeżeli chcemy się dowiedzieć, to proponuje, żebyśmy weszli wówczas poczujemy moc, a wtedy zapłacimy mu tyle, ile będziemy uważać. Po jego całej odpowiedzi wiedzieliśmy, że wracamy. Drugi, normalniejszy (czarny) chłopak podszedł do nas i powiedział, że lepiej dla naszego bezpieczeństwa będzie, jeśli się stąd wyniesiemy…

Na całe szczęście dalej było już o wiele przyjemniej. Na wyspie nie ma żadnych samochodów i nawet śmieci nigdzie nie widać! Miasteczko ma wybrukowane, klimatyczne, wąziutkie uliczki i przepiękne, staro kolonialne kamienice. Można się tu poczuć jak w Europie, ludzie tak mocno nie żebrzą na ulicach, a nawet uśmiechają się do białasów. Urzeczeni tym klimatem doszliśmy do muzeum o dziwo naprawdę darmowego, gdzie lokalny artysta tworzył dzieła zrobione ze śmieci wyrzucanych przez ocean. Twórczość jego była związana z afrykańskimi wierzeniami animistycznymi. To było coś naprawdę wspaniałego, godnego uwagi. Do tego na wyspie mamy wiele sklepików z rękodzielnictwem. Mieszkańcy w 90%  pozwalają robić zdjęcia i nawet rozumieją, że ktoś jedzie z ogromnym plecakiem i nie może zakupić czegoś u nich. Raz nawet jeden fajny chłopak zabrał nas do siebie na podwórko pokazał strusie, które tam hoduje. Zdarzało się jednak, że najpierw ktoś zgadzał się na zdjęcia, a później prosił o pieniądze. W takich przypadkach szybko usuwaliśmy nasze fotki, a zdziwienie malujące się na twarzach autochtonów było naprawdę zabawne. Na południu wyspy, na szczycie góry do dziś straszą ogromne działa, które zapewniały Francuzom ochronę przed wszelkimi powstaniami tubylców. Znajdziemy tu różne inne miejsca powiązane z niewolnictwem, których jest niemało w całej tej części Afryki.


Pomnik Renesansu Afryki (fot. Sbreitinger, Wikimedia Commons, CC-BY-SA-3.0)

Chcieliśmy wrócić ostatnim promem do Dakaru, złapać taksę, aby zobaczyć imponujący 53 metrowy pomnik Renesansu Afryki. Za tym monumentem kryje się bardzo ciekawa historia. W kraju z bardzo słabą ekonomią przeznaczono na niego bagatela 100 milionów złotych (no mniej więcej). Pomysłodawcą pomnika był prezydent Abdoulaye Wade i, jak to bywa w przypadku różnych kacyków w Afryce, chciał pozostawić po sobie coś wielkiego dla potomnych, aby zostać zapamiętanym na dłużej. Podobno pierwszy szkic pomnika przygotował sam, za co miał dostać nawet 30% tantiem. Projekt trafił do sławnego, północnokoreańskiego studia sztuki Mansudae, co jeszcze bardziej podgrzało emocje. Podobno nawet były plany otworzenia na górze, obracającej się restauracji, co jest renomą północnokoreańskich hoteli, niestety na ten projekt zabrakło franków… Prace rozpoczęły się w 2002 roku, a zakończyły w 2010, kiedy to pomnik został odsłonięty 4 kwietnia, w dzień niepodległości. Na uroczystość udało się ściągnąć wielu przywódców czarnej Afryki, była też delegacja z Francji stojąca obok… Hwang Pyong So, marszałka północnokoreańskiej armii ludowej. Cóż, czego się nie robi dla lukratywnych kontaktów z Afryką? Co z tego, że na lekcjach WOS-u uczymy się, że to Francja była kolebką konwencji na temat praw człowieka? Bullshit! Liczą się przede wszystkim pieniądze. Jeszcze większe jaja zaczęły się po odsłonięciu tego pomnika. Okazało się, że jego styl nawiązuje wprost do socrealizmu stalinowskiego, ale żeby tego było mało można na nim odnaleźć symbole pogańskie, a nawet masońskie i do tego kobitka na nim ma odsłoniętą pierś. W Senegalu większość to muzułmanie. Pomyślcie, jak imamom zaczęło się gotować w głowach. Od razu w meczetach zaczęli nawoływać do jego obalenia. Na co, wielce mądry prezydent odpowiedział w orędziu do narodu! Zapytał, dlaczego muzułmanie nie widzą problemów w pomnikach Jezusa, przecież chrześcijanie kochają Jezusa, a nie Boga… Idealne spostrzeżenia, bardzo trafne, prezydent nawołujący do religijnej wojny domowej, bo komuś nie spodobał się jego arcyważny projekt!

Co więcej, nie jest to odosobnione miejsce na mapie Afryki związane bezpośrednio z Koreą Północną, która zarabia świetne pieniądze, tworząc kolejne pomniki w różnych państwach. Ten jednak wydaje się, że jest najbardziej imponującym spośród tego, co dokonali na czarnym lądzie. Najbardziej zaskakujące jest to, że jeden północnokoreański pomnik spotkamy już w Niemczech! We Frankfurcie możemy zobaczyć odtworzoną przez nich Bajkową Fontannę. Projekt został zakończony w 2004 roku… RiGCZ? Nie sądzę…

Wróćmy jednak do naszej historii, okazało się, że prom, który miał przypłynąć i zabrać nas o 19:00, leciutko się opóźnił i przypłynął z dwugodzinnym opóźnieniem. Z żalem zrezygnowaliśmy z wyprawy pod pomnik, bo Dakar nocą dla białasów jest co najmniej niebezpieczny. Tym bardziej było nam smutno, bo na naszej planowanej trasie nie mieliśmy już okazji zobaczyć dzieł północnokoreańskich artystów. Złapaliśmy taksę i ruszyliśmy do Ousseynou. Co ciekawe, taksówkarz od razu zaproponował nam dobrą cenę i po drodze z troski pytał się, dlaczego jedziemy akurat do tej dzielnicy. Okazało się, że to miejsce jest bardzo niebezpieczne w nocy i radził nam bardzo uważać, bo podobno nawet miejscowi boją się tu przyjeżdżać nocą. Ciśnienie nam bardziej wzrosło, kiedy po opuszczeniu auta, nie zastaliśmy naszego hosta (a umawialiśmy się z nim ze sporym wyprzedzeniem, że miał po nas przyjść). Wskoczyliśmy więc do baru, kupiliśmy piwo i o dziwo poczuliśmy się dość bezpiecznie. Senegalczycy pijący alkohol byli dużo bardziej uśmiechnięci, prosili, abyśmy się ich nie bali i co ciekawe, znali nawet angielski. Nikt nas na nic nie namawiał. Wot, taka nowość. Spokojnie dopiliśmy piwo, wówczas pojawił się Ousseynou, przyznał, że to niebezpieczna okolica, jednak do baru nie chciał wejść, bo jest muzułmaninem (o dziwo, dzień wcześniej był na dyskotece i pił alkohol). Po drodze dowiedzieliśmy się, że właśnie tego dnia muzułmanie obchodzą ostatni dzień roku, a po północy młodzież poprzebierana będzie chodzić po ulicy i śpiewać piosenkę Tajabone (tak to ta piosenka z filmu Almodovara „Wszystko o mojej matce”)!

Ponownie zabrał nas do rodziny bratowej. Tam spotkaliśmy dzieci, które wprost za nami szalały. Najbardziej intrygujące było spotkanie dziesięcioletniego synka bratowej, który wrócił z USA. W takim wieku biegle mówił po angielsku, francusku i w języku wolof. Jakby tego było mało, sam z siebie zaczął uczyć się hiszpańskiego, bo marzą mu się wyprawy po Ameryce łacińskiej. W rozmowie bardzo negatywnie wyrażał się o Senegalczykach, mówiąc, że większość jest leniwa i nieciekawa świata. Takie rozmowy wracają nadzieję w ludzi! Zostaliśmy poczęstowani kolacją: ryż z ostrym sosem i kawałkami mięsa z kozła. W międzyczasie sprawdziliśmy w kalendarzu muzułmańskim, że dziś nie jest sylwester, a święto aszury. Nasz host chyba nie bardzo się orientuje w islamie albo czas tu jest jakoś inaczej liczony. W każdym razie, po północy pojawili się świętujący lokalsi, którzy naprawdę przepięknie śpiewali! Po tych atrakcjach pożegnaliśmy się z rodziną Ousseynou i ruszyliśmy do jego domu spocząć po kolejnym gorącym dniu w Afryce…

 

Dodaj komentarz