32-33. Dzień podróży (26-27.09)

Szczęśliwi Ci, którzy mieszkają w strefie Schengen. Większość z Polaków nie wie co to znaczy stać w kilometrowych kolejkach, być poniżanym i traktowanym jak podczłowiek. My też czasem zapominamy o tym jak fajnie mieszka się w Europie, gdy łapiemy kolejny cebula deal na weekend w Norwegii. W czasie podróży na wschód granice też wydają się przyjemne. Najgorzej do tej pory było na granicy gruzińsko-abchaskiej, którą Hasan przemierzał dwa lata temu, gdzie po znajomości przechodziło się w parę minut, a prosty lud musiał czekać godzinami. W porównaniu z Rosso wszystkie te przygody to błaha fraszka!

Zjedliśmy śniadanko w naszym zapyziałym hoteliku i z samego rana poszliśmy na granicę. Najpierw jakiś wojskowy zabrał nas na bok wypytując się skąd jesteśmy i czy przypadkiem nie jesteśmy dziennikarzami. Zła sława tego miejsca nadaje się na ciekawy artykuł do dobrej gazety, ale zapewne gdyby wojskowi dowiedzieli się, że piszemy bloga to nie przepuściliby nas do Senegalu bojąc się, że taki tekst odstręczy od Mauretanii i tak nielicznych już turystów, a może wtedy dostalibyśmy obstawę i nic złego by się nie przytrafiło? Myśli te nas dręczyły, gdy zmierzaliśmy z dużymi plecakami w stronę zardzewiałej bramy za którą czekał nas posterunek Gambii, za nim prom przez rzekę Senegal do państwa o tej samej nazwie.

Przed samą bramą doczepiło się do nas z siedmiu frendów mówiących po angielsku co nie wróżyło nic dobrego. Opowiadali jak to Senegal i Gambia jest cudowna i jak bardzo się nam spodoba, bo przecież jest lepsza od Mauretanii. Standardowe pytania: how are you, what’s your name etc. Chcieli zabrać od nas paszporty, ale wiedzieliśmy, że jest to zły pomysł. Doszliśmy do bramy przy której stał jeden oficer w mundurze. Jeden z  frendów powiedział Hasanowi, aby mu dać paszporty. Oczywiście Michał to zignorował i dał paszporty żołnierzowi w mundurze. Na co wk**wił się ten typek. Zaczął na nas krzyczeć, że jest szefem żandarmerii tutaj i mamy się go słuchać, bo inaczej będziemy mieć problemy. Powiedzieliśmy mu, że nie ma munduru, oznaczeń więc niby skąd mamy wiedzieć kim on jest. Poprosiliśmy, żeby pokazał swój identyfikator. Zlał to ciepłym moczem, bo w międzyczasie żołnierz bez naszej zgody oddał mu nasze paszporty. Wiedzieliśmy, że jesteśmy już ugotowani, ale nie wiedzieliśmy w jaki sposób. Przez cały czas towarzyszyła nam cała ta siódemka murzynów. Widać Arabowie nie bawią się w takie oszukiwanie ludzi. Chociaż hola hola z tym rasizmem! Wszystkim białym, arabskim oficerom przybijali piąteczki, więc i oni mają swoje za uszami. Co chwilę na nas pokrzykiwali co mamy zrobić, bo inaczej nie przekroczymy tej granicy.

Żołnierz przybił piątkę z tym typkiem i zażądał od nas fotokopii paszportów. Był mega zdziwiony, gdy okazało się, że mamy zapas kopii paszportu. Jednak po cholerę mu fotokopie?! Czy tylko po to, że mają usługi poligraficzne w cenie 50 złotych za stronę czy może dlatego, że czasem paszporty giną za tą straszną, zardzewiałą bramą? Teraz możemy tylko gdybać… Nasze paszporty lądowały z rąk do rąk, gdy przemierzaliśmy drogę w stronę okienek pograniczników. Już po jakichś pięciu minutach nie wiedzieliśmy, gdzie się znajdują, kiedy pytaliśmy się „szefa” gdzie są wyraźnie zirytowany mówił się, że nie mamy co się martwić, że wszystko jest pod jego kontrolą. Zostaliśmy zaprowadzeni do jedynego spokojniejszeego miejsca, gdzie można było postawić plecaki i nie martwić się, że jakiś kieszonkowiec nas oszwabi. Jeden z oszustów kazał nam się rozdzielić mimo, że bardzo tego nie chcieliśmy. Był to kolejny sposób, aby nas zastraszyć. Hasan poszedł czekać na odbiór paszportów, a Edyta została na boku z plecakami i była w kółko zaczepiana przez tych typków, którzy zaczęli dotykać jej włosów i rzucać dwuznaczne komentarze. Michał czekając na dokumenty widział dobrze jak lokalsi walczą o możliwość przejścia przez granicę. Wyobraźcie sobie, że urzędnik siedzi za okienkiem przewraca stronami paszportu na lewo i prawo ze wzrokiem zupełnie znudzonym, w tym czasie właściciel paszportu piłuje na niego mordę, aby ten przybił pieczątkę. Prośby, groźby nie działają, urzędnik coś odkrzykuje (zapewne tantryczne money) i powoli ugłije zapełniają jego sakwę, a kiedy uzna, że starczy zaczyna brać się za swoje obowiązki. To kolejny dowód, że byliśmy towarem wyższej kategorii, landrynkami, które trzeba było zrobić w bardziej wyrafinowany sposób za pomocą jedwabnych rękawiczek. W końcu Hasan dostał paszporty z anulowanymi wizami, ale oczywiście nie do rąk własnych, bo „szefunio” zabrał paszporty. Był to najlepszy moment, aby wyrwać mu je i spróbować się załadować na prom, chociaż wątpliwe jest czy pozwolono by nam na niego wejść. Do tego Edzia była gdzie indziej więc zsymchronizowanie akcji byłoby mocno utrudnione. Skończmy z tym gdybaniem. Szef rozpłynął się w powietrzu, gdy Hasan wrócił do Edzi, oczywiście murzyni od razu się od niej w tym momencie odczepili. Zaraz pojawił się szef i powiedział nam, że musimy wyciągnąć po 800 zlotych na głowę, aby przekroczyć granicę. Wg jego kłamstw miały to być pieniądze konieczne do okazania, aby móc przekroczyć granicę. Z perspektywy czasu sądzę, że tutaj popełniliśmy największy błąd, trzeba było powiedzieć, że nie mamy takich pieniędzy, a do przejścia granicy z Senegalem dobrze wiemy, że nie musimy okazywać dowodu posiadanych oszczędności. Zamiast tego zaczęliśmy się kłócić, ale do niczego nie doszliśmy, w kółko byliśmy zastraszani, że to obowiązek itd. Paszportów nikt nam oczywiście nie chciał dać, a żandarmeria mauretańska stanęła oczywiście po ich stronie. Godzina kłótni i dalej byliśmy w kropce. Rades nie rades poszliśmy wyciągnąć kasę z bankomatu mając pełną świadomość, że zaraz możemy zostać obrabowani, ale nie wiedzieliśmy, gdzie szukać pomocy.

Wróciliśmy z kasą, nasz szef miał już przygotowane lewe dokumenty wedle których mieliśmy wymienić nasze pieniądze w trzykrotnie niższym kursie tracąc ponad tysiąc złotych. Znów zaczęliśmy się kłócić, że to nie fair, pokazując jaki jest kurs pomiędzy ugłiją, a frankiem zachodnioafrykańskim itd. Powiedzieliśmy, że w takim razie sami wymienimy pieniądze. Paszportów nie odzyskaliśmy, ale za to dostaliśmy obstawę dwóch frendów, którzy nabijając się z nas zaprowadzili nas do banku w którym pomimo tego, że napisy twierdziły inaczej powiedziano nam, że pieniędzy nie wymienią, jakby tego było mało, postronna osoba, którą tu spotkaliśmy powiedziała nam, że musimy skorzystać z usług wymiany kasy na granicy, bo nikt inny teraz tego nie zrobi. Niezłomni poszliśmy do drugiego banku w którym też nie mogliśmy liczyć na niczyją pomoc. Zazwyczaj w takich miasteczkach przygranicznych są setki osób wymieniających pieniądze, ale tutaj nie spotkaliśmy nawet jednej. Czas upływał, a my dalej byliśmy w kropce. Koniec, końców wróciliśmy do szefa i chcieliśmy chociaż trochę utargować z tej ceny, ale pomimo próśb, gróżb, zgrzytu zębów stanęło na niczym. Zaczynało się robić późno, a napewno nie chcieliśmy zostać w tak niebezpiecznym miejscu na noc, wiedzieli dobrze o tym oszuści, którym nie chciało się z nami gadać, gdy nie chcieliśmy się zgodzić na taki deal. Zdecydowaliśmy się zapłacić, z około 1600 zł po wymianie zostało nam około 600 zł. Zaraz po oddaniu kasy zobaczyliśmy jak nadwyżka z wymiany jest rozdzielana pomiędzy frendów i żołnierzy – był to mega paskudny i perfidny widok. Dokumenty, które miały być nam potrzebne po senegalskiej stronie rozpłynęły się w powietrzu. Na promie wylądowaliśmy w obstawie tylko dwóch frendów. Tu już mogliśmy czuć się nieco bezpieczniej, więc wyrwaliśmy im paszporty z podłych łap. Ignorując ich czekaliśmy, aż łajba przybije do drugiego brzegu. Wyobraźcie sobie, że są niesamowicie dobrze przygotowani, pytali nas na przykład, czy wiemy co to couchsurfing, że mogą nas przyjąć w Dakarze – aż strach myśleć czym taka noc by się zakończyła. Chcieli wzbudzić w nas zaufanie, ale no sorry nie po tym wszystkim. Do tego wszystkiego ostrzegli nas, że czarna Afryka jest droga, że będziemy musieli płacić za wszystko, bo to oni byli kolonizowani, byli niewolnikami itd. A co my jako Polacy mamy z tym wspólnego? Nie no każdy biały był kolonizatorem. Czasem lepiej zamilknąć niż polemizować z głupcem…

Po Senegalskiej stronie znów zaczęło się ciekawie. Pogranicznik skonfiskował nasze paszporty i kazał iść stać w kolejce na posterunku policji. Nasi frendzi zapewnili nam szybkie wejście bez normalnej kolejki. W środku zostaliśmy obsłużeni, sprawnie i profesjonalnie po francusku, co ciekawe nikt nie chciał zobaczyć, czy akurat nie mamy szczepienia na żółtą febrę, ani też nie wyciągnął ręki po franki. Możliwe, że jakaś działka z tego co daliśmy przysługiwała też senegalskim pogranicznikom? Kto wie, kto wie…

Z podbitymi paszportami, zgodnie z podpowiedziami z hitchwiki ruszyliśmy prosto ulicą przez miasteczko ignorując wszystkich w koło, którzy chcieli nas zaczepić. Było to jakieś 30 minut spaceru w okropnym upale, ponieważ zaraz za rzeką Senegal kończy się de facto Sahara ustępując miejsca sawannie, temperatury tu są niższe o ponad dziesięc stopni, ale za to wilgoć rośnie o 40%, do tego nie ma takich przyjemnych wiatrów (przewiewów) jak na pustyni. Przez to wszystko człowiek zaczyna marzyć o tym jak byłoby cudownie wrócić na północ, jednak nie mieliśmy zamiaru się cofać, bo cel naszej wyprawy był jeszcze daleko na południe. Zaraz za miastem spotkaliśmy marokańskich kierowców TIRów. Po wszystkich naszych wcześniejszych przygodach mamy do Arabów ogromne zaufanie i myśleliśmy o nich jak o zbawieniu. Niestety ruszali dopiero kolejnego dnia. Sami przyznali nam, że jest to okropne przejście graniczne i ich łapówki również nie ominęły. Za to jeden z nich domyślając się co prześliśmy po drodze, wyskoczył do sklepiku kupić fajki i poczęstował Hasana, aby ten już wyluzował troszeczkę.

Odeszliśmy dalej łapać stopa w stronę Saint Louis. Ruch był praktycznie zerowy, jedynie taksy i busiki jeździły po tej drodze. Czekając na okazję, podszedł do nas ośmioletni chłopczyk trzymający w ręku maczetę z dwoma małymi kumplami. Nie wyciągając do nas ręki powiedział bardzo stanowczo -Larżont! (po fr. pieniądze). Bez żadnych próśb, to było po prostu żądanie. W takiej sytuacji nie mieliśmy innego wyboru jak nie dać jakichś pieniędzy, bo kłopotów mieliśmy już całe mnóstwo za sobą. Na szczęście odłożyliśmy monety po 100 franków (64 grosze) na takie okoliczności. Na szczęście nie zaczęli się domagać większych pieniędzy i poszli sobie w swoim kierunku. My zostaliśmy na trasie ucząc taksówkarzy co to takiego stop i że nie zarobią na nas nawet grosza.

Po jakiejś godzinie mieliśmy w końcu szczęście złapać bezpośredniego stopa do Saint Louis z mauretańskim Arabem z Nawakszut – Mohamadem. Okazało się, że pracuje on dla ONZ pod Dakarem w jakiejś komisji do spraw rozwoju gospodarki. Jego łapówki na granicy też nie ominęły, powiedział, że przejście tej granicy nawet dla lokalsów nie płacąc nic jest praktycznie niemożliwe. Droga minęła nam bardzo miło, co więcej nasz kierowca tak bardzo się o nas martwił, że zawiózł nas bezpośrednio pod tani hotelik w centrum Saint Louis. Facet, który był właścicielem był pierwszym miłym Senegalczykiem jakiego poznaliśmy, do tego posiadał rzadką umiejętność posługiwania się językiem angielskim. Podpowiedział nam, gdzie znajdziemy oficjalny salon Orange, aby kupić oficjalnie SIM kartę. Ten punkt był pierwszym do zaliczenia na naszej drodze, trochę poczekaliśmy, ale trzeba przyznać, że obsługa była bardzo profesjonalna, za niewielkie pieniądze (około 20 złotych) wyszliśmy z działającym internetem.

Zaczynało się ściemniać, więc jeszcze pizza… Zaczęło być już tak pięknie, cały stres zaczął z nas schodzić, kiedy to się okazało, że oliwki nie są wydrylowane. Okazało się to zbyt późno, bo ząb Edytki był złamany. Nie wiedzieliśmy, czy to zdarzenie nie zaważy nad zakończeniem wyjazdu. Obawialiśmy się jakości usług dentystycznych, bo w czasie jakiejś rutynowej operacji pacjenta można zarazić wirusem HIV albo innym świństwem. Decyzję co z nim robić odłożyliśmy na później.
Saint Louis to miasto w którym Francuzi urządzili sobie centrum logistyczne z czarnymi niewolnikami, których wywozili na Nowe Ziemie (do Ameryk). Szło im to zabawnie prosto, bo natura na przekór czarnemu lądowi ten handel tylko ułatwiała. Galeony wyruszały na lekko z Europy pchane prądem karaibskim do Saint Louis, tutaj pakowano przede wszystkim niewolników na pokład i zaraz łajba dostawała pomoc passatów północno-wschodnich połączonych z prądami północnorównikowymi. Tutaj świeżaków oddawało się do pracy, a w zamian pakowano na statek przeróżne towary, a najchętniej złoto stąd tylko trzeba było znaleść golfsztrom, który wraz z ryczącymi czterdziestkami zabierał kasiorę do Europy. To właśnie w taki prościutki sposób z pomocą natury bogaciła się Francja za czasów kolonii. Nie inaczej wyglądało to w przypadku innych kolonialnych potęg, ale to nie miejsce, aby się nad nimi rozpisywać.
Francuzi założyli to miasteczko pod koniec XVII w. i było ono de facto stolicą Senegalu i Mauretaniii do czasów dekolonizacyjnych. Wiadomo na miejscu musiało być duże zapotrzebowanie na urzędasów, więc Francuzi licznie tu przybywali, tym bardziej, że klimat jest tu dużo przyjemniejszy niż na kontynencie. Miejscowość bowiem leżała początkowo na wyspie u ujścia rzeki Senegal, więc z jednej strony upał tak nie doskwierał, a z drugiej strony łatwiej z takiego miejsca dusić wszelkie bunty i nie dopuszczać miejscowych do zagarniętych terytoriów, od tamtych czasów sporo wody w Senegalu upłynęło i miasto rozlało się na lewo i prawo, tworząc też niemałe slumsy. Byliśmy mocno zaskoczeni, kiedy dowiedzieliśmy się, że kratowy most w tym mieście, podobny do przedwojennego mostu Kierbiedzia w Warszawie został zaprojektowany przez Eiffela. Tak, tego samego od wieży w Paryżu. Przecież to tak niedaleko!
Starówka tego miasta została wpisana na listę światowego dziedzictwa w 2000 roku i chyba za dużo renowacji od tego czasu się nie doczekała, bo niestety wygląda to jak centrum ślicznego kolonialnego miasteczka pozostawione okropnym leniom, którym nie chce się nic tu uporządkować. Tak więc pałace regenta, kościół, kamienice straszą, aczkolwiek są piękne! Do tego baobaby w takim mieście powalają na łopatki, jednak do czasu! W momencie, kiedy odkryliśmy tysiące nietoperzy pod jednym z takich drzew troszeczkę zaczęliśmy się bać. Na szczęście wilkołaki zaczynają się dopiero trochę dalej na południe więc byliśmy bezpieczni. Miejscowi mieszkańcy zaskakiwali nas swoją gościnnością, to była taka miła odmienność po Rosso. Chłopacy, którzy chcieli sobie po prostu zrobić z nami zdjęcia, czy ludzie zaczępiający nas na ulicy. Jeden z nich pochwalił się nawet, że poznał kiedyś Gierka i Stanisława Kanię. To nie jest specjalnie dziwne, bo w latach 70-80. ZSRR czyniło starania zawiązania na tych ziemiach partii marksistowskich więc i spotkania z różnymi liderami komunistycznej opcji były uproszczone.
Znudzeni miastem ruszyliśmy trochę dalej, do parku Aire Marine Protegee de Saint Louis. Znajdującego się na lagunie z której z jednej strony mamy widok na zatokę do której wlewają się ciemnobrązowe wody Senegalu, a po drugiej dużo czystszy ocean rozbija plażę swoimi falami. Po drodze napotkaliśmy tysiące krabików, które w ogromnym strachu próbowały umknąć nam do jednej z wydrążonych jam. Pomimo ich usilnych starań udało nam się zrobić parę dobrych zdjęć. Bardzo chcieliśmy dojść do punktu w którym woda z rzeki wpadałaby do oceanu. Zastanawialiśmy się, czy się będą mieszać, czy będzie taka granica jak pomiędzy brudnymi wodami Bałtyku i morza północnego. Pchani tą ciekawością szliśmy przed siebie, a połączenia dalej nie było widać. W końcu wyciągnęliśmy GPS i okazało się, że park został za nami, a my obecnie znajdujemy się w morzu. Jak to?! Był odpływ, a ponadto zaczynała się tu pora sucha więc wody było o wiele mniej. Nie wiadomo ile musielibyśmy przejść, aby zobaczyć ujście rzeki, ale jest możliwe, że gdybyśmy mieli czas to za 5 km dotarlibyśmy do parku w którym są flamingi i małpki. Niestety na to nie mogliśmy sobie pozwolić.
Przez ten dzień mieliśmy też parę niemiłych sytuacji. Najpierw jeden pan, będący samozwańczym przewodnikiem, gotował się do tego, żeby ogolić nas z kasy i poobwozić po atrakcjach za bardzo wysoką stawkę (jakieś 600 zł. za dzień). Jakoś nie mógł przyjąć do zrozumienia, że nie stać nas takie bardzo drogie jego usługi, a pewnie po drodze jeszcze przyszłoby nam zapłacić za bilety. Edzi było go troszeczkę szkoda, bo było widać, że ma WZW, ale cóż zrobić. Później wielokrotnie zabraniano nam robić zdjęć. Nawet głupim, suszącym się rybom po których chodziły setki much nie mogliśmy zrobić zdjęcia z głupiego widzi mi się. Nie pozwolono nam wejść na cmentarz (bo tak). A na koniec jak wracaliśmy z parku zostaliśmy pierwszy raz zapytani o kasę od czasu, kiedy byliśmy przy Rosso. Odmówiliśmy za co po chwili za nami pojawiła się grupa nastolatków (około 10 osób) i Hasan został uderzony kopniętą piłką z całej siły. Na szczęście obok jechała taksa w którą mega szybko się zapakowaliśmy. Wiele lat temu Pan Wojtek Cejrowski kręcił swoje reportaże w których twierdził, że Senegal jest bezpiecznym państwem dopóki nie wyjmuje się aparatu. Niestety już te dwa dni jasno pokazały nam, że nazwanie go bezpiecznym to jakaś fraszka!

Dodaj komentarz