14-15. Dzień podróży (8-9.09)

Radouana poznaliśmy dzień wcześniej. Wyglądał na świetnego rastafarianina. Drobne dredy dumnie dyndały na jego głowie. Zaprosił nas na miętową herbatę, którą nalewał w iście mistrzowskim stylu. Opowiedział nam o swojej rodzinie mieszkającej na Saharze, pokazał nam album ze zdjęciami krewnych. Okazało się, że jest mieszanką Berberów, murzynów i Arabów. Rozbawiał nas przeróżnymi żartami w rytmie reggae i marokańskiego rapu. Siedzieliśmy na tarasie na cudownych ręcznie tkanych dywanach. Zapytał gdzie zamierzamy spać. Powiedzieliśmy że mamy hostel, a jutro raczej jedziemy do Fezu. Zaproponował nam, abyśmy spali u niego na tarasie, a on będzie spać w sklepie. Podobno często tak przyjmuje turystów. Mówił, że kocha on podróżników i uwielbia uczyć się od nich języków. Oczarowani jego opowieściami powiedzieliśmy, że może się jutro u niego prześpimy. Odpowiedź była zaskakująca: może w Maroku oznacza takie delikatne aczkolwiek stanowcze nie.

Hack Life: Jeżeli chcecie się odpędzić od nachalnych naganiaczy to mówcie, że może później, może jutro… Maybe never. W takim wypadku zdecydowaliśmy się przyjść następnego dnia wieczorem. Zostawiliśmy plecaki w hostelu na cały dzień. Odebraliśmy je późno po długich rozmowach o andaluzyjskich muzułmanach, którzy w XV wieku uciekli do Chefchaouen i do dziś możemy podziwiać po nich ślady, którymi są kafelki z różnymi wzorami, a nawet takie, które przedstawiają ludzi na przekór islamskim zasadom. Przyszliśmy po 20. do Radouane. Już w ciągu dnia dzwonił do nas parę razy, aby upewnić się, że jest z nami wszystko dobrze i czy nie zmieniliśmy zdania. Jeszcze w ciągu dnia byliśmy u niego i załatwił nam mega tanie wegetariańskie kanapki z frytkami za 30 dirhamów (około 10 zł.). Objedliśmy się znakomicie, ale wróćmy do wieczora. Nasz kolega był bardzo zabiegany. Dużo klientów itp. itd. Wskazał nam łazienkę, gdzie możemy się wykąpać, pokazał jak zrobić herbatę i kazał nam się czuć jak u siebie w domu. Sam w tym czasie poszedł ogarniać biznes. Rozłożyliśmy manatki i zaczęliśmy pisać posta. Jego mili współpracownicy dali nam hasło do wifi, abyśmy mogli go wrzucić i w ramach rozrywki zaczęli nas ubierać w saharyjskie fatałaszki. Zbliżała się dziesiąta, kiedy Radouane zaczął znosić rzeczy na sałatkę warzywną. Rastafarianin sam jest jaroszem, nie pali ni haszyszu, marihuany ani papierosów. Co jeszcze bardziej wzbudziło naszą sympatię w kraju tajine’a. Zaczęliśmy przygotowywać jedzenie wspólnie, mycie pomidorów, cebuli, obieranie itd. Dodawanie oliwek namoczonych wcześniej w chili. Wszystko podkreślone oliwą z oliwek, która miała nas nasycić. Jedliśmy razem z jednej wielkiej glinianej miski. Odrywaliśmy kawałki khobzu – marokańskiego chlebka, który służył nam jako łyżka do nagarniania sałatki. Co chwila go też namaczaliśmy w oliwie zmieszanej z sokiem z pomidorów. Przez takie jedzenie czuliśmy się jak jedna wielka rodzina, która razem spożywa posiłek. W między czasie zupełnie się uspokoiło, sklep został zamknięty, a współpracownicy poszli do domu. Radouane kazał nam chwilę zaczekać, po czym zaprosił nas do okrągłego stolika, aby pokazać nam pamiątki rodzinne z Sahary, pochodzenia berberyjskiego . Przytaszczył ogromny kuferek, w którym skrzętnie były upakowane malutkie aksamitne woreczki. Każdy z tych woreczków zawierał różne błyskotki mające wiele symbolicznych znaczeń tak jakby były amuletami. Kolejny woreczek był specjalny, Radouane poprosił, aby Edyta zamknęła oczy otwierając go. W środku były różne kolczyki i bransoletki. Rastafarianin poprosił, aby wylosowała jedną rzecz, która będzie ją symbolizować i ochraniać. Edzia trafiła na kolczyki, ale ona nigdy ich nie nosi. To nie spodobało się naszemu gospodarzowi. Poprosił nas, abyśmy wybrali trzy rzeczy, które się nam podobają. Edzi została wepchnięta bransoletka i od niechcenia wybraliśmy dwa proste naszyjniki – aturaki mające symbolizować miłość. Radouane spytał się nas jak myślimy? Ile to jest warte? Cholera nie jesteśmy jubilerami, aczkolwiek te rzeczy pachniały nam chińszczyzną, żeby być miłymi powiedzieliśmy, że to musi być bardzo drogie, że było robione ręcznie przez jego rodzinę. On stwierdził, że te rzeczy są warte 1000€ dokładnie przyglądając się naszej mimice twarzy. Zaśmialiśmy się lekko nerwowo, stwierdzając, że nie możemy przyjąć tak drogich prezentów. W tej sytuacji Marokańczyk obrócił całą sytuację w żart i nakazał nam powiedzieć ile mu za to możemy zapłacić. Jego motywy stały się wówczas dla nas jasne. Po wielu odmowach z naszej strony o podanie ceny, wyjął zeszyt i zapisał cenę dla „rodziny” 500 dirhamów. Powiedzieliśmy że dzienny budżet naszej wyprawy nie pozwala nam na takie wydatki. Na to zaczął mówić nam jakieś przygłupie gadki, że Hasan jest mężczyzną i może na to zarobić, a tu chodzi o Edytę i jej radość, która dla niego powinna być najważniejsza, a sklepikarz chce tylko nam „pomóc”. Szliśmy dalej w zaparte. Kolejny argument jeszcze bardziej był dla nas szokujący. Radouane powiedział, że przecież tak jak muzułmanie w ramadanie możemy nie jeść cały miesiąc i będziemy mogli sobie pozwolić na świecidełka, poprosił nas o napisanie w zeszycie sensownej ceny nie słuchając naszych odpowiedzi. Hasan bez wahania podwoił cenę Radouane’a próbując zamknąć temat potwierdzając, że nie stać nas na takie głupoty. Zaczęła się niezręczna cisza przerywana przez kolejne przygłupie uzasadnienia. Ostatecznie Radouane podał nam cenę 200 dirhamów (70 zł.) mówiąc, że jeszcze nigdy nie sprzedał tych amuletów za tak niską kwotę (przysięgając na swojego boga), ale widzi, że jesteśmy biedni, więc nam „pomoże”. Było już za późno, aby szukać innego miejsca, całe te pertraktacje zajęły tyle czasu, że dochodziła pierwsza w nocy, drzwi były zaryglowane, a my nie bardzo wiedzieliśmy jak stąd wyjść. Żeby tego było mało nasz „przyjaciel” zaczął rozkładać dywany, karząc powiedzieć, który się nam podoba i który kupimy. Nauczeni wcześniejszym doświadczeniem mówiliśmy, że po kolei żaden się nam nie podoba. Nie docierały do niego argumenty, że po kiego ch** nam dywan do autostopu. Przy okazji dowiedzieliśmy się trochę na temat symboliki berberskiej przedstawianej na dywanach, ale i tak nie zamierzaliśmy niczego wziąć. Atmosfera co raz bardziej gęstniała. Zaczęliśmy mu proponować, że zapłacimy mu jak za nocleg w hostelu, ale nic od niego nie chcemy. Taka odpowiedź zupełnie mu się nie podobała, wolał już dostać 200 za świecidełka. Powiedzieliśmy, że jesteśmy zmęczeni i chcemy iść spać. Po czym zaproponował nam masaż, że niby jest profesjonalnym masażystą, że ma papiery, że 7 lat się uczył. Wedle nas miało to podtekst seksualny zwłaszcza, że za chwilę okazało się, że chce spać razem z nami pomimo wcześniejszych zapewnień. Powiedział, że traktuje nas jak rodzinę, a oni wszyscy ze sobą śpią. Wyśmialiśmy to mówiąc, że nie ma takiej opcji i rozłożyliśmy materace w drugim końcu tarasu. Na twarzy Radouane malowała się złość, a wręcz wściekłość, jak możemy mu nie ufać jak on tyle dla nas zrobił. Przecież jest berberem, a w życiu berbera jest ważna tylko jedna kobieta. Kiedy Hasan wyszedł do łazienki ten typek rzucił jakieś teksty z podtekstem w stronę Edyty. Nasze miejsce do spania obłożył baldachimami z dywanów tak, abyśmy niczego nie widzieli. Chcieliśmy stamtąd wtedy wyjść, ale on rozmawiał z kimś po arabsku, nie wiedzieliśmy kogo tu zna i jak sytuacja może się rozwinąć. Zdecydowaliśmy się, że nie będziemy spać całą noc czuwając Hasan był gotowy do bójki bo ten „przyjaciel” też nie miał zamiaru iść spać. Cały czas oglądał jakieś durne filmiki i dzwonił po arabskich kolegach co chwila coś wykrzykując. Była to okropna, nieprzespana noc. Tym bardziej, że mieliśmy w głowie to, jak Saharyjczycy są uparci i czekają na swoją ofiarę, jeśli kogoś chcą skrzywdzić to wytrwale czekają na dogodny moment. Doczekaliśmy do rana, zabraliśmy najcenniejsze rzeczy i poszliśmy do bankomatu po pieniądze. Zapłaciliśmy za aturaki, ponieważ nie wiemy gdzie on może mieć znajomych, a muzułmańskie rodziny są ogromne i do tego znał plan naszego wyjazdu. Jakby tego było mało, to pracował kiedyś w wojsku więc nie chcieliśmy napytać sobie biedy. Wieczorem zostaliśmy poinformowani jeszcze przed całym zajściem, że prysznic należy odkręcać tylko trochę. Rano gdy chcieliśmy umyć się, po delikatnym dotknięciu baterii, gałka wypadła i zaczęła lecieć woda z maksymalnym ciśnieniem. Rastafarianin, kiedy to zobaczył zaczął nam tłumaczyć, że przecież mówił jak tego używać. Wczoraj w nocy on ostatni wchodził do łazienki i długo tam siedział tak jakby przygotował pułapkę na nas. Wszystko wyglądało tak jakby chciał wymusić na nas dodatkowe pieniądze. Zrobiliśmy jednak twardą minę do tej gry i byliśmy niewzruszeni. Z naszej perspektywy wyglądało to jak kolejna intryga, gdyż za mało na nas zarobił. Czym prędzej udaliśmy się na wylotówkę, aby zostawić to miejsce w spokoju. Jest to dla nas nauczka na przyszłość, aby przenigdy nie ufać i nie reagować na ludzi nas zaczepiających w Maroku. To nigdy nie przyniesie nic dobrego. Zdecydowaliśmy się opisać tą historię, aby inni nie popełnili podobnego błędu do naszego. Nawet jeśli ktoś jest miły, wzbudza sympatię i zaufanie, wiek czy wygląd nie gra tu roli. Jeśli zaczepił Was na ulicy to nie powinniście się wdawać w żadne rozmówki czy gierki, najlepiej jest go zbyć i próbować samemu sobie radzić. Jeśli potrzebujecie pomocy to lepiej sami kogoś zaczepcie albo pójdźcie do kafejki, weźcie najtańszą herbatę i spytajcie o pomoc. Odkąd sami się do tego w 100% stosujemy mamy zupełnie inne, lepsze spojrzenie na ludność Maroka. Z wylotówki zabrał nas Arab prawie nie mówiący po francusku. Droga przyjemnie upłynęła nam na gestykulacji opowiadającej o naszym życiu. Dojechaliśmy z nim 20 km do rozjazdu na Fez. Tu jak na złość wszyscy Arabowie wyszli z meczetu podpierdzielając nam wszelkie okazje. Byliśmy trochę wkurzeni bo nie mieliśmy jak z nimi konkurować, w końcu to im wszyscy pomogą w pierwszej kolejności. Wreszcie podjechały dwa duże wany i w pizdu wszystkich zabrały. Było tam chyba z 8 miejsc siedzących, a do środka weszło z 13 osób. Ups… kamień z serca zostaliśmy sami. Po kolejnych 15 minutach i my mieliśmy szczęście. Zatrzymała się rodzinka z synkiem wracająca z Martil. Podróż upływała nam bardzo przyjemnie, ale ten mały rozrabiaka odgryzł z Hasana bukłaka przyssawkę! Póki nie znajdziemy nowej końcówki bukłak jest bezużyteczny. W ramach pokuty zostaliśmy odwiezieni dalej za Meknes, gdzie dogodnie mogliśmy łapać stopa w stronę Fezu, chociaż tabliczkę trzeba było pokazywać na 360 stopni bo z każdej strony ktoś mógł jechać do naszej destynacji. W założonym limicie czasu udało się nam złapać stopa i na szczęście nie musieliśmy iść na bramki autostrady. Wziął nas zawodowy kierowca jadący z ładunkiem z Rabatu do Fezu. Nie wzbudził naszego zaufania, pomimo, że nie zrobił nic złego. Pewnie to efekt ostatniej nocy. Zaproponował nam wręcz nocleg w stolicy, ale zdecydowaliśmy się z niego nie skorzystać. Za to kolejne godziny wykorzystaliśmy na podziwianie widoków i naukę francuskiego przez próby rozmowy. Dojechaliśmy do Fezu, do naszego hostelu dzieliło nas 7 km. drogi. Przez dwa kilometry znaleźliśmy tylko jedną taksówkę z mocno zawyżoną ceną więc uznaliśmy, że walić to i sami dojdziemy na miejsce. Jeszcze po drodze zahaczyliśmy o maka. Nie mieliśmy ochoty już się targować tylko normalnie zapłacić kartą za taką cenę jaka jest w menu. Najedzeni ruszyliśmy w stronę medyny, która okazała się niezłym labiryntem. Sama nawigacja w tych średniowiecznych wąziutkich alejkach nie raz się gubiła, ale twardo przeganialiśmy wszystkich, którzy chcieli nam pomóc. Nie wiadomo, gdzie taka osoba może Was zaprowadzić. Możecie dojść z nią do ślepej uliczki, gdzie zostaniecie ograbieni, albo na koniec przed celem zażądają od Was opłaty, a jeżeli nie zapłacicie to wyprowadzą Was tak, abyście nie znali żadnych kierunków. Dlatego warto tak jak my pobłądzić i dotrzeć do wymarzonego miejsca nawet jak parę razy nawigacja Was zawiedzie. Na miejscu okazało się, że w Funky Fes nie ma już miejsca i musieliśmy szukać czegoś innego. Chcemy podkreślić, że po ostatniej nocy byliśmy wykończeni więc wybraliśmy inny najbliższy hotel – Maison Adam, który został nam zaproponowany przez innego naganiacza. Za 250 dirhamów mieliśmy samodzielny pokój z ładną łazienką i śniadanie wliczone w cenę, jednak już za klimatyzację przyszło nam zapłacić kolejne 40 dirhamów. Ciekawostki zaczęły się dopiero rano, gdy zostaliśmy poproszeni o wyłączenie klimatyzacji, bo zużywamy za dużo prądu. Mimo, że śniadanie było do 10:00 to już o 9:00 zostaliśmy niegrzecznie zawołani, że jak teraz nie przyjdziemy to nie zjemy go w ogóle. Samo śniadanie to jakaś farsa. Omlet z jednego jajka, zważony jogurt i z 80 ml najtańszego soku. Zaraz po śniadaniu, mimo, że wymeldowanie było do 11:00 zostaliśmy poproszeni o zabranie wszystkich rzeczy z pokoju, aby go posprzątać. Specjalnie na złość postanowiliśmy siedzieć tu do 10:59. Chcieliśmy też zostawić plecaki w hotelu na cały dzień, co jest absolutną normą na całym świecie. Ta możliwość została nam udostępniona, ale tylko na dwie godziny. Wkurzeni zabraliśmy plecaki, obiecując „cudowne” opinie na tripadvisor i poszliśmy do hostelu w którym wczoraj nie było miejsc. Tutaj bez problemu, bez dodatkowych opłat zostawiliśmy plecaki, a oprócz tego nasze cenne rzeczy włożyliśmy do sejfu. Dlatego też gorąco polecamy Funky Fes! Później standard herbatka + obiad i wyszliśmy na wzgórze spojrzeć się na to średniowieczne arabskie miasto z VIII wieku. Z góry robi ono niesamowite wrażenie. Setki uliczek w nieregularny, chaotyczny sposób spotykają się i rozchodzą, wszystko jest pokryte glinianymi dachówkami, a głównym kolorem jest biel. To tutaj uczyli się najlepsi marokańscy rzemieślnicy i na każdym kroku można podziwiać kunszt arabskich rękodzielników. Miasto to miało być założone przez Idrysa I, ale niestety chłopak nie zdążył, więc arabską stolicę z Meknes do nowego miasta Fez przeniósł jego syn Idrys II, którego mauzoleum możecie znaleźć w medynie. Oczywiście do niego mogą wejść tylko muzułmanie, ale możecie nacieszyć trochę oczy przy wejściu. Stara medyna jest monolitycznie zamieszkana przez Arabów od jej powstania. Dopiero nowe miasto, które liczy sobie 800 lat posiada mieszankę ludności żydowskiej, syryjskiej czy hiszpańskiej. Będąc w Fezie zwróćcie uwagę na setki fontann z XII w., dziś już nieużywane, kiedyś podkreślały status imperialnej stolicy kalifatu arabskiego rozciągającego się od Pirenejów po półwysep arabski. Co ciekawe Arabowie podobnie jak Polacy w XV w. przyjęli żydowskich uchodźców z ogarniętej wojną religijną Europy. Będąc w Fezie powinniście zahaczyć o największy historyczny meczet na północy Afryki i do tego centrum teologiczne Islamu czyli po arabsku medersa. To miejsce nazywa się Kairaouine, znajduje się tu meczet i uniwersytet. Najlepiej wspiąć się na taras jednej z pobliskich knajp szybko zrobić zdjęcia i zejść. Nikt Wam wtedy nie karze płacić jakichś wygórowanych cen za nic. My dokładnie tak zrobiliśmy, chociaż pojawił się nam facet chcący 20 dirhamów za wejście. Rzekliśmy mu, że chłopak, który pokazał to miejsce, powiedział, że wejście jest darmowe (bo tak też i było). On na to, że nie mógł tak powiedzieć. Wkurwieni krzyknęliśmy na niego, żeby nie mówił, że jesteśmy kłamcami i że schodzimy w takim razie na dół. Widać był bardzo zaskoczony, że nawet kobieta może na niego nakrzyczeć. Ze zrobionymi zdjęciami dumnie zeszliśmy na dół. W między czasie, kiedy po raz setny gubiliśmy się w wąziutkich uliczkach Fezu, znaleźliśmy hosta na couch surfingu. Zdążyliśmy jeszcze zobaczyć miejsce w którym w ten sam sposób od wieków garbuje się skórę. Fetor był niesamowity, aby go zwalczyć przed wejściem na taras dostaliśmy po listku mięty, aby można było to wytrzymać. Później były jeszcze niebieskie wrota, wróciliśmy po rzeczy do hostelu, wzięliśmy taksówkę po długim targowaniu się, kierowca już nawet ruszał, krzycząc, że taka jazda mu się nie opłaca, ale na koniec zaprosił nas do środka. Pojechaliśmy pod meczet nocy spotkać się z Abdessamadem, który jest doktorem energetyki nuklearnej niedawno obronił dyplom i złożył papiery do firmy w Kanadzie. Niestety za wiele nam nie opowiedział, bo jego angielski nie był na zbyt wysokim poziomie, za to my czas wypełniliśmy rozmowami przełączając się co chwilę na francuski, abyśmy lepiej się rozumieli. Wieczorem zjedliśmy razem masę owoców i ciastek marokańskich. Abdessamed mieszka z Mohammedem nauczycielem w podstawówce arabskiego i francuskiego. Ma 24 lata zarabia jakieś 2000 złotych. Mieszkanie w którym się znaleźliśmy było tylko częściowo umeblowane, ale było prześliczne. Sztukaterie na suficie i ogromna ilość kafelków z przeróżnymi wzorami zrobiła na nas duże wrażenie. Wynajem takiego cuda o powierzchni około 70 m^2 kosztuje około 700 złotych miesięcznie. Mieliśmy też okazję pouczyć się alfabetu arabskiego i w świetnych nastrojach poszliśmy spać.

Dodaj komentarz