26-27. Dzień podróży (20-21.09)

Zdecydowaliśmy się odpocząć w Al Dakchla i spędzić tu jeszcze jedną noc. Wyszukaliśmy atrakcji turystycznych i jak zwykle pojawiły się nam  same meczety. No prawie, pojawił się jeszcze jeden kościół katolicki, co nas specjalnie nie zdziwiło. Al Dakchla za panowania Hiszpanów nazywała się Villa Cisneros i to miasto zostało założone właśnie przez nich w niesamowitym miejscu. Miejscowość została ulokowana na piaszczystej mierzei stworzonej z wydm piaskowych, co jest bardzo rzadkim zjawiskiem. Spotkaliśmy różne nazwy takiego tworu geograficznego i sami nie wiemy, która jest prawidłowa: hammam, laguna czy inne.

Jest to najdalej wysunięte na południe miasto Sahary Zachodniej, w czasach hiszpańskich istniała jeszcze Guerra na drugim półwyspie, na południu. Niestety dziś jest miastem zamkniętym, leżącym na ziemiach niczyich jak twierdzą Marokańczycy czy wszelkie przewodniki, ale tak naprawdę kontrolowane jest przez Polisario i ONZ. Wróćmy więc do Dakhli,  gdzie spędziliśmy sporo czasu na plażach. Hasan miał mega zabawę pływając pod ogromnymi falami unoszącymi go nawet trzy metry w górę. Jest to świetne miejsce do nauki  surfowania i kitesurfingu. Od strony Atlantyku znajdują się szkoły surfowania. Jak dowiedzieliśmy się od ludzi tam pracujących wystarczą cztery dni, aby nauczyć się łapać fale. Koszt takiej przyjemności to około 1400 euro za tydzień z lekcjami każdego dnia, natomiast po zakończeniu lekcji można korzystać ze sprzętu i samodzielnie trenować. Najtańszy nocleg to około 100 euro plus 100 za lekcje z wypożyczeniem sprzętu. Dodatkowo na miejscu sprzedają piwo. Świetne miejsce dla bogatych Europejczyków!

Do plaży z naszego hotelu (30 złotych za noc) było chyba z 8 km. Ciężko tu przedstawić jacy byliśmy szczęśliwi, kiedy w drodze na plażę, zatrzymał się nam historyczny Land Rover, prawdopodobnie pamiętający czasy wojny. Pierwszego dnia chcieliśmy zobaczyć jeszcze białe wydmy, które znajdują się przy samej Saharze. Niestety nawet taksówka nie chciała nas zabrać, bo leniwi kierowcy bali się kontroli policji, bo nie chciało im się włączać taksometru, a jest to nielegalne. Chcieliśmy odwiedzić jeszcze wioskę rybacką na końcu cypelka, ale zabrakło nam czasu. Tego dnia również nie daliśmy rady  wysłać pocztówek wypisanych jeszcze w Chevchaouen. Następnego dnia planowaliśmy wyjechać już do Mauretanii więc wzięliśmy się do wielkiego prania, zaczepiliśmy sznurki w pokoju i zarzuciliśmy je mokrymi rzeczami.

Kolejnego dnia wstaliśmy z samego rana, aby zmaksymalizować nasze szanse przejechania 500 km aby dotrzeć do Mauretanii. Idąc na śniadanie ukazał się naszym oczom samochód ONZ, białe auto z czarnym napisem na boku UN – United Nations. Przez cały wczorajszy dzień nie widzieliśmy, ani jednego auta misji MINURSO za to wiele żandarmerii marokańskiej. Teraz przyjechali kupić bułki, a później schowają się w swym hotelu, aby nie widzieć jak po południu zbierają się Saharyjczycy w gromadkach, jak debatują, jak po cichu pokazują do nas znak victorii. Mamy bardzo negatywną ocenę działania tej organizacji, która na swoim koncie ma prawie same wpadki, poczytajcie o misjach w Timurze Wschodnim, Kongu, Rwandzie czy Ugandzie. Wspomnijmy tylko, że pomimo trwania misji pokojowej w Rwandzie plemiona Hutu dokonały ludobójstwa na plemieniu Tutsi.

Pierwszy stop poszedł nam bez problemu i szybko wydostaliśmy się z miasta. Kierowca dał nam do zrozumienia, że jest Saharyjczykiem, ale boi się mówić na ten temat. Wysiedliśmy na stacji benzynowej i do kontroli policji dzieliło nas jakieś 15 kilometrów.

Szczęście się na jakiś czas nas odstąpiło i nikt nie chciał nas dalej zabrać, drałowaliśmy więc z ciężkimi plecakami przed siebie. Po paru kilometrach zjechała nam nowiutka Toyota Land Cruiser, z okna wychylił się Marokańczyk z długimi, rozpuszczonymi, ufarbowanymi na blond włosami. Zaprosił nas do auta pięknym angielskim. W środku dowiedzieliśmy się, że jedziemy na 25 kilometr na który dzień wcześniej chcieliśmy się dostać. Wg Hasana nie należy walczyć z losem, jeżeli coś ma się zdarzyć to zdarzy się samo z siebie. Za to Edytka uważa, że jest z góry zapisane przeznaczenie. Niby dwa różne spojrzenia na świat, a naprawdę bardzo podobne, chociaż jedno drugiemu racji nie potrafi przyznać!

W aucie siedziała Finka, która parę dni temu spóźniła się na samolot, a teraz jeździ codziennie sprawdzić czy któryś z samolotów do Marakeszu ma jednak jakieś wolne miejsca i czy może się zabrać (istnieje tylko jeden lot dziennie z tego lotniska, właśnie do Marakeszu). Tym razem znów jej się nie udało. Jechał z nami jeszcze trener kitesurfingu, którego bardzo chcielibyśmy się nauczyć. Więc przystąpiliśmy do dopytywania się o ceny. Okazało się, że ten ośrodek jest dużo bardziej hipisowski i luzacki. Za 300 euro można przez tydzień spać pod swoim namiotem z wyżywieniem z ośrodka. Do tego dziennie na lekcje przez trzy dni należy wydać po 100 euro (z nauką), a później można tylko wypożyczać sprzęt za 40 euro.

To miejsce jest dlatego cudowne dla kite-surferów, bo ma idealne warunki: ciągły, stały i mocny wiatr wiejący w jednym kierunku. W związku z tym, można tu tak szybko zrobić pierwsze szlify na kajcie. Jakby tego było mało, to w bardzo dużej odległości od brzegu woda jest płytka, więc żeby się utopić trzeba się o to postarać. Jedynym problemem może ilość ludzi w tym miejscu. Będąc na białej wydmie widzieliśmy chyba z 50 kite-surferów, ale widok ten był przepiękny. Zrobiliśmy zdjęcia i trzeba było uciekać dalej.

Na okolicznym posterunku policji co dziwne, nikt nie chciał od nas paszportów, zaczęliśmy robić sobie zdjęcia na drodze przypominającej nasze zdjęcie w tle. W końcu policjant poprosił o paszporty jakby zmęczony naszą obecnością, zrobił im fotki i zatrzymał dla nas ciężarówkę, żebyśmy wydostali się 20 km do trasy na Mauretanię. Po 27 dniach pierwszy raz jechaliśmy ciężarówką. Mimo, że kierowca prawie nie mówił po francusku to my i tak na to nie zwracaliśmy uwagi, byliśmy pochłonięci zachwycaniem się okolicznymi widokami. I tak dojechaliśmy do ronda z tablicą informującą nas ile kilometrów zostało do Dakaru, a było to aż 1430 kilometrów!

Po godzinie zatrzymała się ciężarówka, pomimo tego, że w środku było dwóch marokańskich kierowców to dla nas i tak było bardzo dużo miejsca. Żandarmeria też z tego nie robiła problemów, nie to co w naszej kochanej Europie, gdzie maksymalnie tirem mogą jechać dwie osoby i nie ma taryfy ulgowej za pomoc ludziom. Od początku zostaliśmy „zaatakowani” falą dobroci. Najpierw dostaliśmy po bananie, później otworzyli nam dwa mango, które łapczywie zjedliśmy, następnie zatrzymali się w zapomnianej wiosce na tażina, byliśmy już tak pełni że podziękowaliśmy. Jednak po powrocie do ciężarówki ugościli nas winogronami, które były najsłodsze ze wszystkich winogron jakie kiedykolwiek jedliśmy. Kierowcy pochodzili się Rabatu, niestety bardzo słabo mówili po francusku więc porozumiewaliśmy się przez tłumacza. Najedzeni zaczęliśmy przysypiać w aucie, czekając na przejście graniczne. Po drodze na środku pustyni minęliśmy wędrującego pieszo dziadka, nie wiadomo co tu robił. Kierowca, tak jak my zobaczył go w ostatnim momencie. Długo  się nie zastanawiał, złapał za wodę i wyrzucił mu ją przez okno. Chyba nie mielibyśmy tak szybkiego refleksu jak on i zrozumienia w jaki sposób pomóc temu człowiekowi. Kierowca nie pomyślał nawet przez chwilę, że to może Saharyjczyk, który zabijał Marokańczyków, wygrały w nim ludzkie (dobre) uczucia. Nie możemy zatem powiedzieć, że Marokańczycy są gorsi od Saharyjczyków wśród nich są tak samo wspaniali ludzie!

W tej sennej atmosferze dojechaliśmy do granicy, która jak się okazało, była zamknięta od dwóch godzin, rano wyjęliśmy minimum gotówki i na tę chwilę prawie nic nam nie zostało. W trakcie poszukiwania bankomatu poznaliśmy policjanta Anasa, którego dziadkowie pochodzili z Iraku. Znalazł dla nas miejsce do spania i załatwił kolację za które zapłacił z własnych pieniędzy, bo nie było tu żadnego bankomatu, gdybyśmy go nie poznali to bylibyśmy w wielkiej d…e, bo za oknem trwała burza piaskowa. Dzięki Anasowi dowiedzieliśmy się o istnieniu muzyki Gnawa stworzonej przez czarnych niewolników w Maroku. jest to mieszanka muzyki afrykańskiej z marokańską, ale brzmi cudownie! Przepełnieni dobrocią tego dnia, poszliśmy spać czekając na jutrzejsze wejście do Mauretanii.

 

Dodaj komentarz