28-29. Dzień podróży (22-23.09)

Obudziliśmy się w naszym zapyziałym hoteliku, w którym karaluchy miały rozmiar kciuka, co przyspieszyło naszą szybką ewakuację. Za ostatnie, odnalezione w kieszeni dirhamy wypiliśmy kawę i ruszyliśmy w kierunku kierowców, którzy wczoraj oferowali, że zabiorą nas dziś, aż do Nawakszut. Okazało się, że chcą abyśmy poszli pieszo na mauretańską granicę i tam na nich zaczekali. Trochę baliśmy się …

Jeżdżąc w tym roku stopem poznaliśmy chłopaka, który wielokrotnie jeździł do Mauretanii, ostrzegał nas, że przejście między Marokiem, a Mauretanią jest bardzo niebezpieczne, że grasują tu złodzieje, że to ziemia niczyja itd. Mówił, że powinniśmy zaczekać na większą grupę turystów, którzy nas zabiorą albo wziąć konwój wojskowy, bo mogą tutaj napaść na nas z bronią. Jednak po przeczytaniu paru książek wiedzieliśmy, że na tym skrawku ziemi stacjonują siły ONZ i znajdują się tu saharyjscy uchodźcy więc nic nam nie powinno grozić.

Zaryzykowaliśmy, poszliśmy do granicy i okazało się, że spotkaliśmy ponownie „naszego” policjanta Anasa. Zwróciliśmy mu zapalniczkę, którą wczoraj przy nas zostawił. Zapytał nas czy coś jedliśmy, zgodnie z prawdą powiedzieliśmy, że nie. W związku z tym dostaliśmy torebkę bułek i serków z przydziałów wojskowych. Ponadto Anas pomógł nam bardzo szybko przejść kontrolę paszportową – nasze paszporty poszły tyłem poza kolejką, a następnie przez kontrolę bezpieczeństwa. Wyglądała  prowizorycznie: Anas, kiedy zobaczył, że zaczynamy wyciągać manatki z plecaków powiedział, żebyśmy czym prędzej to pochowali, bo jeżeli to zauważą to przeprowadzą dokładną kontrolę. Za jego sugestią spakowaliśmy wszystko z powrotem. Przyszedł celnik, Anas powiedział mu, że jesteśmy autostopowiczami, zadano nam pytanie co jest w plecakach – rzeczy do podróży, ręka na chwilę zanurkowała w plecaku i  dostaliśmy pozwolenie na przejście.

Przed wyjazdem zastanawialiśmy się nad zabraniem drona, niestety Królestwo Maroka stanęło nam okoniem. Od dwóch lat obowiązuje tu całkowity zakaz używania i wwożenia dronów na jego teren. Uzyskanie zezwolenia na używanie drona w Maroku graniczy z cudem i jest zarezerwowane dla dużych stacji telewizyjnych pokroju BBC. Jednak w teorii można dostać zgodę na tranzyt drona. Próbowaliśmy załatwić to przez ambasadę Maroka w Warszawie, ale w odpowiedzi dostaliśmy informację, że jest to nielegalne (jakbyśmy nie wiedzieli!) i najlepiej, żebyśmy go nie brali lub wysłali do kolejnego państwa. Sorry, ale korupcja w Mauretanii czy Senegalu jest tak duża, że nie mogliśmy sobie na to pozwolić. Lecąc samolotem to Maroka należy zadeklarować, że macie drona, wtedy przy wylocie z tego samego lotniska możecie go zabrać. Nie ma jednak opcji, że zostanie on przesłany na inną granicę/lotnisko. Jednak jadąc autostopem tak jak my jechaliśmy przez granice: Ceuta – Fnideq i Guergerat – Nawazibu nie powinno być z tym problemu. Na pierwszej nikt bagażu nie sprawdza na drugiej sprawdzany jest bardzo pobieżnie bez skanerów.

Koniec końców wyszliśmy na ziemie Saharyjskiej Arabskiej Republiki Demokratycznej. Przy samej granicy stało wiele aut uchodźców czekających na przyjęcie przez Maroko po kilkanaście miesięcy. Byli tam także Saharyjczycy żyjący na tym kawałku surowej ziemi. Bezpieczeństwa pilnują tutaj oficerowie ONZ. Jest ich aż ośmiu, Anas powiedział nam, że jeden z nich to Rosjanin, bardzo chcieliśmy z nim porozmawiać jednak znaleźliśmy tylko auta z napisami UN, a żadnego oficera nie spotkaliśmy…

Odeszliśmy zaledwie z kilometr od granicy i podjechał do nas facet w starym, rozwalającym się Renault. Pomyśleliśmy, że to taksówkarz i zaczęliśmy mu tłumaczyć, że jedziemy autostopem, odpowiedział, że dla niego nie problem i zabrał nas pod granicę z Mauretanią, której sam był obywatelem. Tutaj błyskawicznie doszliśmy do granicy, pokazaliśmy paszporty, cała procedura trwała naprawdę długo. Od razu zostaliśmy poinformowani, że nie możemy robić zdjęć na terenie Republiki Islamskiej Mauretanii. Nakazano nam schowanie aparatu, co skrzętnie uczyniliśmy. Tak naprawdę robienie zdjęć w Mauretanii nie jest zabronione prawnie, to jedynie sposób na wyciąganie kasy z naiwnych turystów. Po pierwszej kontroli, była kolejna na której dostaliśmy pieczątki. Wyszliśmy za bramę siedliśmy pod kafejką i czekaliśmy na naszych Marokańczyków jadących do Nawakszut. Minuty płynęły bardzo wolno, później godziny. Ciężarówki przyjeżdżały powoli na parking, gdzie były przeszukiwane, ale żadna nie wyjeżdżała. Dopiero po trzech godzinach jeden taksówkarz powiedział, że jest piątek i w związku z tym ciężarówki wyjadą dopiero jutro. Zaproponował nam taksówkę za dwieście złotych, wyśmialiśmy tą opcję i poszliśmy łapać stopa na pustyni. Piasek znów dawał się nam we znaki więc zawiązaliśmy sobie arafatki w mini turbany chroniące nasze twarze i włosy.

Po kilometrze zaczęliśmy zastanawiać się czy to co robimy, ma sens. Do skrzyżowania na Nawazibu było z 15 kilometrów, jeździły tu same taksy. Na przejściu granicznym nie było bankomatów, a my nie mieliśmy gotówki. Zastanawialiśmy się czy nie wrócić i nie przeczekać dnia aż tiry ruszą. Kiedy tak analizowaliśmy całą sytuację zatrzymała się nam okazja!!! Dwóch policjantów jechało do Nawazibu! Nie dość, że podwieźli nas 80 kilometrów to specjalnie dla nas znaleźli bankomat (nie wiemy ile czasu spędzilibyśmy na jego szukaniu)! Jedyny bankomat jaki udało się znaleźć naszemu kierowcy obsługiwał jedynie karty Visa, na szczęście mamy i taką kartę! Potem pomógł nam odszukać sklepiku, gdzie dostaliśmy mauretańską kartę sim mauritela za jakieś 20 złotych (mieliśmy godzinę rozmów i 300 MB Internetu). Na koniec zawiózł nas do tureckiej restauracji, abyśmy czuli się bezpiecznie. Była jeszcze opcja, że jeszcze tego samego dnia zostaniemy zabrani do Nawakszut. Mieliśmy zaczekać dwie godziny na telefon, który jednak się nie odezwał.

W tej sytuacji poszukaliśmy i znaleźliśmy couch-surfera Ahmeda. Zaakceptował nasze zapytanie w ostatnim momencie. Dostaliśmy jego lokalizację na whatsappie i czym prędzej udaliśmy się do niego, aby dowiedzieć się czegoś o tym mało znanym u nas kraju. Okazało się, że w Mauretanii wcale nie panuje prawo szariatu, kobiety nie muszą zakrywać chustką głów, a złapanie kobiety za rękę czy przytulenie jest dozwolone. Co więcej, muzułmanin nie ma prawa przyczepiać się o to. Jeżeli naprawdę wierzy i uważa, że to złe to powinien odwrócić wzrok, bo koran mówi, że ludzie mają prawo nie wierzyć, że to ich błąd.

W jakiś sposób przeszliśmy na temat mauretańskich kobiet, jak muzułmańscy faceci radzą sobie w szukaniu kobiet, kiedy one są całkiem pozakrywane. W sumie nie całkiem, bo noszą tutaj hidżaby, które odsłaniają całą twarz. Wszystko jest dużo prostsze niż się nam wydawało. Wysyłają sobie zdjęcia na snapchacie bez tych „cystern” i facet wie czy kobieta mu się podoba czy nie. Do tego spotykają się na dyskotekach i mogą się lepiej poznać, ale małżeństwo to już nie taka prosta sprawa, aby się dobrze ożenić trzeba wydać około 20 tysięcy euro. Trzeba nakupować prezentów, panna młoda musi otrzymać najnowszego ajphona, zegarek, bransoletkę, rodzina też musi dostać prezenty itp. itd. Jakby tego było mało, większość mauretańskich kobiet niczym ciekawym się nie interesuje, nie chce się rozwijać, uczyć itd. Chcą tylko znaleźć męża więc malują się na potęgę i stroją. Ahmed powiedział, że nigdy się tu nie ożeni bo po za łóżkiem nie będzie mieć nic wspólnego ze swoją żoną. Do tego on preferuje szczupłe dziewczyny, Mauretanki są natomiast w większości pulchne. W takim wypadku dużo taniej wychodzi znalezienie prostytutki z którą ma się tyle wspólnego, co z taką żoną. Powiedział, że jeżeli się ożeni to tylko z europejką albo muzułmanką z północy Afryki, która będzie miała szersze horyzonty i inne spojrzenie na świat.

Co do atrakcji tego miejsca można zaliczyć port z ponad trzystoma rdzewiejącymi, zapomnianymi przez czas statkami – został posprzątany przez hindusów, może dziś się goliliście żyletką z jednego z tych statków. Na tę chwilę jest ich jeszcze z sześć, ale niedługo nie będzie żadnego. Do tego jeden z najdłuższych pociągów kończący swój bieg w Nawazibu, który już nie ma 20 kilometrów(!) jak kiedyś , bo rudy żelaza się kończą i nie ma czego transportować na eksport. To jest dziwne, że mauretańscy kacykowie przez 50 lat nie zerwali z polityką postkolonialną i nie wybudowali żadnych hut żelaza tylko eksportują czysty surowiec do Francji, gdzie jest on poddawany obróbce. Jednak nie ma czego wymagać po państwie, w którym prezydent jest tak naprawdę z nadania wojskowego i ma gorsze CV niż nasz host. Do tego w Mauretanii jest bardzo ciężko z pracą również dla dobrze wyedukowanych osób. Nawet programista nie może tu znaleźć zatrudnienia! Żeby je znaleźć trzeba mieć w rodzinie samego prezydenta, wcześniej wystarczał jakiś minister, ale kasa się kończy więc biurokracja wzięła się za podatki. W Nawazibu jest teoretycznie strefa wolna od podatku, teoretycznie, bo wszystko jest tutaj opodatkowane. W Mauretanii żyje około 20-30 plemion, jeżeli jesteście akurat w tym klanie z którego pochodzi głowa państwa, to Allah się do Was uśmiechnął! Nie czeka Was bieda!

Zjedliśmy razem kolację, przyjaciele Ahmeda kupili nam wodę i colę. Wieczór spędziliśmy na graniu na PS3 na wielkim telewizorze. Później dostaliśmy oddzielny pokój w którym spokojnie się wyspaliśmy. Następnego dnia  wstaliśmy z samego rana wiedząc, że jest to najlepszy sposób, aby wrócić na granicę i złapać tira do stolicy. Znów zaczęło się targowanie i oszukiwanie. Najpierw dwukrotnie  przepłaciliśmy za taksówkę, ale później samochód wożący ludzi na granicę wziął od nas normalną stawkę. Wyszliśmy na skrzyżowaniu do którego wczoraj zmierzaliśmy, siedzieliśmy pod starą, rdzewiejącą, kolonialną stacją benzynową. Ruch był zerowy więc zbijaliśmy bąki grając w kółko i krzyżyk na pustyni. Po jakimś czasie zobaczyliśmy gnający legendarny pociąg. Rzeczywiście był króciutki, maksymalnie mógł mieć jeden kilometr, na pewno nie dwadzieścia. Hardcorowi podróżnicy wsiadają do niego, na wagony z rudami żelaza. Taka podróż jest bardzo ciężka. Podróż najkrótszym odcinkiem do Choum trwa ledwie 12 godzin. Lepiej jechać stamtąd do Nawazibu niż na odwrót. Wynika to z tego, że startuje się przed wschodem słońca i jedzie przez cały dzień. W Nawazibu pociąg wyjeżdża o 14 i dojeżdża do Choum o drugiej w nocy. Taka noc to coś strasznego, kupa pyłu, silny wiatr i chłód. Dlatego odradzamy podróż w tym kierunku. Jeżeli jesteście przekonani, że chcecie jechać tym pociągiem, kupcie sobie worki foliowe zapakujcie w nie plecak i siebie sami bo z wagonu wyjdziecie czarni! Twarz najlepiej osłońcie jakąś szmatą i załóżcie okulary. Istnieje opcja jazdy w jedynym wagonie pasażerskim, ale ścisk w nim jest chyba gorszy niż w rzeźni na Woodstock, za to cena jest bardzo niska.

Czas upływał, a żadnych tirów jadących od granicy nie było widać, próbowaliśmy co jakiś czas zatrzymać przejeżdżające pojedyncze auta osobowe, które nie były taksówkami. W końcu zatrzymała się dwójka Mauretańczyków, którzy jechali na spotkanie swojego plemienia w Nawakszut. Spotkanie to miało trwać cały tydzień. Po drodze zauważyliśmy, że Sahara powoli zaczyna ustępować zielonej roślinności. Poprosiliśmy naszych kierowców, aby zatrzymali się przy którejś wydmie, żebyśmy mogli porobić sobie zdjęcia, bo dotąd nie zrobiliśmy sobie żadnych takich fotek. Nie było z tym żadnego problemu, kazali się nam czuć jak w swoim aucie. Co chwila serwując nam mauretańską herbatę – tak,  parzyli ją w samochodzie. Mieli małą butlę gazową, którą co chwila odpalali, do tego ugościli nas piciem i owocami, a Hasanowi co chwila były wciskane fajki. Po drodze byliśmy co chwila zatrzymywani w celu przepisania wszystkich danych z naszych paszportów. Co śmieszne: jeden z policjantów na jednym postoju nie potrafił pisać i poprosił o przepisanie naszych paszportów przez kierowcę. To tylko potwierdza jak głupi system tutaj panuje. Nepotyzm i nic więcej…

Dojechaliśmy do samego Nawakszut, zostaliśmy wyrzuceni na jego północnych obrzeżach przy restauracji Paris i Auberge de Sahara. Podobno ten rejon jest bezpieczny, tak twierdzą sami mieszkańcy. Wrzuciliśmy rzeczy do pokoju w oberży i ruszyliśmy do portu rybnego. Był to strzał w dziesiątkę! Pięknie pomalowane łodzie uczyniły to brudne i śmierdzące miejsce najładniejszym jakie widzieliśmy w całej Mauretanii. Co ciekawe, dojechaliśmy do niego stopem z białym facetem wiozącym dwie wymalowane i skąpo ubrane murzynki, pomyśleliśmy, że mógł to być stręczyciel. Chodź z drugiej strony w Mauretanii biali mogą mieć tylko jedna żonę, a czarni maksymalnie cztery. Może wystarczyło, że bogaty białas gdzieś posmarował i ma swój harem. Za to, wracając z portu, mieliśmy także szczęście i zatrzymał się nam mauretański programista mówiący po angielsku, który za darmo zawiózł nas do oberży, ratując nas przed nadchodzącym zmrokiem.

Dodaj komentarz