10-11. Dzień podróży (4-5.09)

Wstaliśmy, prysznic, śniadanie w marokańskiej knajpie za naprawdę dobre pieniądze. Marokańska herbata „słodka jak miłość”, z ogromną ilością mięty poprawiła nam humor. Szukaliśmy wszędzie mapy Europy do podsumowania tego etapu podróży. Niestety nigdzie nikt nie miał papierowej wersji. Tylko Costa del sol, Andaluzja i to wszystko. Ruszyliśmy więc do promu płynącego do Ceuty – hiszpańskiego miasta po drugiej stronie cieśniny gibraltarskiej.

W piętnaście minut zostaliśmy niemal okradzeni przez złodziei, kupiliśmy bilety, przeszliśmy przez kontrolę bezpieczeństwa i wbiegliśmy w ostatnim momencie na pokład promu. Wchodząc do portu Hasan zapytał pracownika dokąd mamy iść kupić bilety. Po drodze zostaliśmy zaczepieni przez chłopaków, którzy chcieli wcisnąć nam kit, abyśmy wyszli z portu je kupić. Byliśmy mocno zdezorientowani, ale nie chciało się nam im wierzyć. Na szczęście sytuację zauważyła policja i złodzieje rozpłynęli się szybko w powietrzu. Poszliśmy więc dalej w kierunku wejścia do portu.  Niezwłocznie ruszyliśmy bilety, poszło nam to bardzo sprawnie – połączenia do Ceuty obsługują trzy firmy. Wszystkie mają kasy sprzedażowe. Nam akurat tak się trafiło, że pierwsza budka miała najwcześniejszy prom – za 12 minut. W przyspieszonym tempie – dzięki skanowaniu magnetycznemu paszportów kupiliśmy bilety, które przypominały wręcz karty pokładowe na samolot. Pobiegliśmy na terminal, gdzie czekała nas odprawa, skanowanie biletów, prześwietlanie bagażu itd. Na szczęście nikt nie przyczepił się do gazu pieprzowego, czy noży w plecaku. Obsługa bezpieczeństwa widząc jak mało czasu nam zostało bardzo nam pomagała przejść przez kontrolę jak najszybciej, podpowiedzieli nam po angielsku jak dotrzeć na statek. Jeszcze ostatnie 100 metrów przewieszki i już dumnie wchodziliśmy na prom.  Kiedy tylko statek odbił od nabrzeża wyszliśmy na pokład podziwiać widoki. Do przepłynięcia było jedynie 20 km. To odległość dzieląca Afrykę od Europy. Z obu stron widzieliśmy kolumny Heraklesa, dumnie wspominające drogę w nieznane nad Ocean Atlantycki. To miejsce w którym greccy i rzymscy żeglarze zazwyczaj zawracali, bojąc się, że dalej kończy się świat. Oczywiście byli śmiałkowie, którzy zapuszczali się dalej. Przykładem może być historia króla Juby II, władcy Mauretanii, który wraz z poddanymi podobno miał uciec aż do Ameryki. Jeśli ta historia znajdzie potwierdzenie, to wyczyn Kolumba odejdzie na dalszy plan. Powoli zbliżaliśmy się do Ceuty znajdującej się na kamiennym przylądku naprzeciwko Gibraltaru, zamykającej cieśninę. Miasto jest hiszpańską enklawą w Afryce. Istnieje tu jeszcze jedno podobne miasto – Menilla. Ceuta była pod Hiszpańskim panowaniem od końca XVII w. Jeszcze przed tym, kiedy straciła Gibraltar. Jak widać cieśninę dzielą między sobą dwa stare imperia. Północ Maroka była niegdyś kolonią hiszpańską, aż do lat 60. XX w. Ludzie tu nadal częściej mówią po hiszpańsku niż po francusku (pomijając arabski). Wróćmy jednak do Ceuty. Pierwsze mury tutaj wznieśli jeszcze Fenicjanie, później zasiedlili to miejsce Rzymianie i dalej Wandale, Wizygoci, Arabowie i na koniec Hiszpanie, którzy podbili oficjalnie te ziemie, aby przywrócić tu chrześcijaństwo. Hiszpanie musieli się wielokrotnie bronić przed Marokańczykami. Spadkiem po tych wojnach są ogromne twierdze i setki metrów murów grubych na kilkanaście metrów. Wszędzie w koło biją po oczach piękne katolickie świątynie i krzyże zrobione jakby na złość Arabom – pomimo, że mieszkańcy Ceuty są w większości muzułmanami. W czasie rejsu Hasan stracił swoją fajną wojskową pustynną czapkę z przedłużonym daszkiem. Akurat statek zaczął przyspieszać i gwałtowny podmuch wiatru zwiał ją do morza. Wkurzenie nie ustępowało do momentu kiedy zeszliśmy na ląd. Wówczas okazało się, że zaraz przy porcie stoi Decathlon! Dokładnie przejrzeliśmy całą kolekcję i jesteśmy szczerze oburzeni podejściem wielkich firm do takich miejsc. Asortyment nie różni się niczym od tego co mamy w Polsce. Brakuje rzeczy przystosowanych do temperatur tu panujących i do tutejszej kultury (np. różowe, wydekoltowane bluzeczki). Kolejny niewypał kolonializmu. Czapka jakaś byle jaka się znalazła, kupiliśmy i opuściliśmy ten przybytek. Skoczyliśmy jeszcze na plażę popluskać się w morzu śródziemnym. Potem ostatnie piwo w UE, co ciekawe Hiszpan zaproponował nam specjalnie tapasy z udźca świni, jakby dla podkreślenia przynależności do chrześcijaństwa. Już tu odczuwaliśmy oddech Afryki. Ludzie nas ciągle obserwowali, przyglądali i witali się z nami. Jedno dziecko omal się nie przewróciło na nasz widok (być może to tylko przypadek).

Dalej ruszyliśmy stopem (całe 5 km) aż na granicę. Co ciekawe po stronie UE nikt nawet nie odnotował naszego wyjazdu. To jakaś prowizorka w porównaniu z ochroną wschodniej granicy Polski i strefy Schengen. Po stronie marokańskiej wojskowi pomogli nam wypełnić ankietę migracyjną i po odstaniu swojego znaleźliśmy się w kraju czerwonej flagi z gwiazdą pięcioramienną. Rozgardiasz niesamowity, wszyscy taksówkarze rzucili się na nas jak na mięso. Odrzucaliśmy wszelkie ich oferty. Siedliśmy chwilę odsapnąć i przykleiły się do nas marokańskie dzieci. Prawdopodobnie naganiały turystów za pieniądze do taksówek, ale my twardo zdecydowaliśmy, że nie przyłożymy ręki do wykorzystywania dzieci do takiej pracy. Podeszliśmy do kierowcy który spokojnie czekał i ustaliliśmy koszt kursu do pierwszego przygranicznego marokańskiego miasta – Fandiqu. Dojechaliśmy na miejsce i facet zamiast swoich 3 dinarów zażądał 30! Oj, tak się nie umawialiśmy! Hasan zaczął się tak targować, aż taksówkarz się obraził, otworzył nam drzwi i kazał wysiadać. Na koniec oddał nam wszystkie pieniądze, trzepnął drzwiami i pojechał. Ta sytuacja miała nam w przyszłości utrudniać targowanie się – baliśmy się, że kogoś znów możemy obrazić, a tego nie chcieliśmy. Było zbyt późno, aby gdziekolwiek szukać noclegu na dziko, tym bardziej, że jest to nielegalne w Maroku, tak samo jak spanie u kogoś w domu. Bez wcześniejszego przygotowania, znalezienia miejsca do spania lepiej tego po prostu nie robić. Poszliśmy do pierwszego miejsca, gdzie krzyknęli sobie 250 dirhamów marokańskich. Próbowaliśmy zbić cenę, ale facet nie chciał ustąpić nawet na dirhama. Pożegnaliśmy się i poszliśmy szukać dalej. W kolejnym miejscu cena ustaliła się na 200, co jest równe jakiś 60. złotych. Byliśmy już tak zmęczeni, że nie mieliśmy ochoty kramarzyć się o cenę. Myślimy jednak, że dość mocno przepłaciliśmy i już za 120 dirhamów można było tu przenocować. Później jeszcze skoczyliśmy zjeść pierwszego tażina w Maroku i mogliśmy iść spać. Następny dzień dzień był dniem przystosowawczym. Jedna nieudana próba zakupu karty – zostaliśmy oszukani i sprzedano nam niedziałająca kartę SIM po czym sklep został zamknięty. Pierwsze błędy, kiedy cena wydawała się ok., a jednak trzeba było się targować! Pierwszy stop do Martilu, który okazał się tu niezwykle prosty w porównaniu z Hiszpanią. Tam też zaczęliśmy szukać miejsca do rozłożenia namiotu przy domu. Było ciężko, bo nigdzie nie było mężczyzn decydujących o takich sprawach. Na koniec trafiliśmy do restauracji i poznaliśmy Sahida, który prowadzi biznesik lokalny. Ludzie go uwielbiają, każdy gorąco się z nim wita. Prawdopodobnie dlatego też może być wykorzystywany – koledze nie można odmówić niższej ceny itd. A mieszka w budynku wraz ze swoją ogromną rodziną. W krajach afrykańskich jest tak, że jak komuś zaczyna się powodzić, to zaraz ściąga cała rodzina korzystać z tego dobrodziejstwa utalentowanej jednej osoby. Czasem Ci „szczęśliwcy” uciekają na drugi koniec kraju, aby uwolnić się od swojej rodziny i żyć na normalnym poziomie. Zostawiliśmy plecaki u Sahida i przeszliśmy się na plażę. Po drodze utrwalił się nam obraz Maroka, kiedy to kobieta siedzi za kierownicą, a facet patrzy się na wszystko dookoła. I w sumie chyba im to nie przeszkadza. Martil to turystyczne miasteczko, dla spragnionych piaszczystych plaży. Wszystko jest pod linijkę: pomalowane, trawa zieloniutka, zawsze na czas podlana i przystrzyżona na odpowiednią długość. Wszystko na pokaz dla zachodniego turysty. Wystarczyło, że zapytaliśmy strażnika, czy możemy skorzystać z toalety. Zaprosił nas do swojej i okazało się, że jest to jedynie dziura w ziemi, z brakiem światła, brudna, z której wyskoczyła na nas żaba.

Piasek w Martilu też jest najwyższej jakości. Drobniutki pył saharyjski sprowadzany kilkaset kilometrów na północ, aby zadowolić Niemców, Francuzów itd. Wróciliśmy do Sahida zabraliśmy plecaki, w telewizji leciał mecz Maroko – Wybrzeże Kości Słoniowej, który sądząc po okrzykach kibiców w barze Sahida, zakończył się wygraną Maroka. My natomiast byliśmy już zajęci rozkładaniem namiotu. I rozpoczął się festiwal gościnności w V aktach. 1. Jeden Marokańczyk powiedział nam, że to nie jest dobre miejsce do spania, żebyśmy zabrali się pod jego dom. Chętnie zabraliśmy namiot i zaczęliśmy iść za nim. Wtedy Sahid wyrósł spod ziemi mimo, że powinien pilnować interesu i pokazał nam miejsce na namiot pod swoim domem. 2. Zaczęliśmy się na nowo rozkładać, kiedy podszedł do nas dziadek, prawdopodobnie głowa rodziny. Powiedział nam, że nie wypada jemu jako muzułmaninowi, żebyśmy spali na podwórku i zabrał nas na taras. Tam, zmęczeni nie chcieliśmy już po raz trzeci rozkładać namiotu, położyliśmy się pod gwiazdami. Niestety, po chwili zaczęły dokuczać nam komary. Założyliśmy więc moskitiery. 3. Chyba ktoś wyłapał słowo moskitiera – moskito i  przyniesiono nam namiot –  taki dla leni, które miały namiot i nie chciało im się go rozłożyć. 4. Kiedy usadowiliśmy się miło w namiocie doniesiono nam jeszcze materace. Swoje rzuciliśmy na bok, a położyliśmy się na tych dla gości. 5. Jakby tego jeszcze było mało, gdy już zasypialiśmy, mężczyzna przyniósł narzutę, abyśmy mieli się czym przykryć, spytał czy nie jesteśmy głodni albo nie chce się nam pić. Nam najbardziej chciało się spać więc wybraliśmy tą trzecią opcję. Raz w górę, raz w dół – tak nam upłynęły te dwa dni. Nie wszyscy spotkani ludzie na naszej drodze byli dobrzy, ale też nie wszyscy byli źli. Świat nie jest czarny albo biały, to ogromna paleta odcieni szarości. Zależy od szczęścia jakie przyniesie nam kolejny dzień. Zazwyczaj to karma daje nam swoje owoce, które przychodzi nam przełykać.

Dodaj komentarz