2. Dzień podróży (27.08)

Noc była ciężka… Edytce czas dawno nie leciał tak wolno. Wystraszona nocą, parkiem, twierdziła, że zaraz wyskoczy na nas jakiś dziki pies albo wjedzie rowerzysta (rozbiliśmy namiot na ścieżce, wg Hasana – rowerzysta bez świateł skończyłby w rzeczce dużo wcześniej, dla Edytki – „to było jak Marszałkowska!”). Wyjęła gaz, a ja się modliłem, żeby nie nacisnęła spustu. Byliśmy wtedy w namiocie, było grubo, spanie i płakanie przez parę godzin gwarantowane. Na szczęście nic z tych rzeczy się nie wydarzyło. Za to, gdy próbowałem zasnąć to budziła mnie, żebym dalej czuwał. W końcu zasnęliśmy i rano obudziliśmy się przy barszczu Sosnowskiego…

Roślina ta została sprowadzona z Kaukazu. Miała być uprawiana jako pasza dla bydła, bo szybko rośnie i daje niezłe plony. Jest to przykład kolejnego niewypału sowieckiego. Barszcz, okazał się nieprzydatny i trudny w przeróbce w związku z poparzeniami jakie można sobie zrobić ocierając się o niego. Pomimo tego, że jego produkcja została szybko zaniechana, a później zakazana, roślinka ta jak najlepszy chwast rozprzestrzeniła się po całym bloku wschodnim. Ludzie niejednokrotnie trafiają do szpitali z poparzeniami pierwszego i drugiego stopnia. Na szczęście nie postawiliśmy w nim namiotu i spokojnie ruszyliśmy w dalszą drogę.

Szybko wpadliśmy do Fresha, bułeczki, pitny jogurt, parówki. Później było śniadanko w parku, poranne mycie zębów i toaleta. Do wjazdu na autostradę mieliśmy z 500 metrów. Szybko na nią wpadliśmy i tam zaczęła się nasza gehenna.

Najpierw na stacji zaczęliśmy zasypywać kierowców pytaniami czy, aby na pewno nie jadą na Zgorzelec. Oczywiście wszyscy wracali zaraz do Wrocławia. Zmęczeni takim stanem rzeczy poszliśmy z tabliczką na Dojcze na wyjazd ze stacji. i znowu nic. Robiliśmy takie rundki pomiędzy wyjazdem i stacją. Po godzince zatrzymało się nam Subaru Impreza! Jeden z pierwszych serii z lat 90. Chłopak widział nas już wjeżdżając do Wrocławia i pomyślał sobie, że jeżeli będziemy stać jeszcze przy powrocie to nas ze sobą zabierze! Intencje zamieniły się w czyn i już śmigaliśmy w stronę Małej Moskwy – Legnicy. Śmigając po autostradzie na ziemiach wyzwolonych, czas upłynął nam na rozmowach o zaletach Subaru. o tym jak jest świetne. Jechaliśmy starą autostradą, którą „budował” sam Hitler. Tacy ludzie jak ten chłopak są niesamowici, dzień wcześniej policjanci zabrali mu dowód rejestracyjny za nieprzykręcony akumulator i tak naprawdę to miał wcześniej zjechać z autostrady. Nie chciał nas jednak zostawić na zadupiu, gdzie godzinami przyszłoby łapać stopa. Podwiózł nas 30 km dalej, pod wjazd na Legnicę.

Wychodzimy, a Hasan zaczyna się śmiać do rozpuku. Nie wiem o co chodzi?! Przed nami jest budka ziggaretten. Jak się okazało, przed trzema laty Hasan też stopował spod niej. Historię o tym przeczytacie w najstarszym i najdłuższym poście na blogu. Stacja ta, jest mega śmieszna – znajduje się na samym wjeździe na autostradę, samochody które zatrzymujące się i czekają na tankowanie stoją już na samej autostradzie. Zjedliśmy drugie śniadanie. I zaczęliśmy się kręcić jak gówno w przeręblu. Stacja – kolejka do stacji – na parking – budka z fajkami, rosyjski – białoruski – angielski – polski na zmianę. Co 15 minut mieliśmy ustawową przerwę, bo wszyscy aktualni kierowcy byli odpytani, czekaliśmy na nowych. Przy n-tym obrocie pętli, zastosowaliśmy instrukcję break. Znaleźliśmy okazję przez Zgorzelec, aż do Hof.

Zabrali nas Polacy pochodzący ze ściany wschodniej -z Kraśnika. Wojtek – chemik i Monika – protetyk. Zakręcona para mieszkająca pod Frankfurtem nad Menem. Szybko doszliśmy do wniosku, że mogą nas zabrać aż tam, bo nie będziemy daleko zjeżdżać od naszej drogi. Byli tak mili, że zaproponowali nam nocleg u siebie z prysznicem. Takim propozycjom się nie odmawia! Ruszyliśmy w daleką drogę z nawigacją Tom-Tom, która znacząco skróciła naszą podróż, bo ominęliśmy gigantyczne korki na autostradach. Zaraz za granicą wjechaliśmy do dolnej Saksonii, na ziemie słowiańskie. Mieszkają tu dolni Serbo – Łużyczanie. Ich język to taka mieszanka polsko-czeska. Ogarnijcie sobie zespół Berlinska Droha i spróbujcie zrozumieć tekst. Już za moment mijaliśmy Bautzen. Pewnie nazwa tego miasta mówi Wam tyle co nic. A pamiętacie z lekcji historii – Budziszyn zajęty w XI w.  przez Bolesława Chrobrego? Tak to właśnie to miasto. Po łużycku to co prawda Budyszin, ale Polacy musieli po szpekać i przerobić sobie tą nazwę. Takich słowiańskich miast tuż za wschodnią granicą znajdziemy więcej – Chociebuż – Cottbus, Lipsk – Leipzig itd. Przez serbo – łużyce przemknęliśmy bardzo szybko. Rozmowy, które prowadziliśmy były bardzo inspirujące i to był ten moment, gdy się wie, że jedzie się z ludźmi ulepionymi z tej samej gliny. Nie musieliśmy po raz setny gadać o oklepanych tematach. Nie zadawali pytań na które z góry znaliśmy wspólną odpowiedź. To jeden z aspektów dlaczego podróżujemy stopem. Jest to okazja poznania niesamowitych ludzi. W pewnym momencie nasza rozmowa zeszła nawet na temat manifestu komunistycznego Marksa. Napisano w nim, że każdy człowiek potrzebuje spełnić się kreatywnie nawet jeśli wykonuje powtarzalną, niewdzięczną robotę. Stąd też w bloku wschodnim ludzie mają dacze, ogródki działkowe w miastach. Kiedyś nas to strasznie raziło, że to takie szpecenie miast. Dziś już rozumiemy, jak takie miejsca pozwalają walczyć ze współczesnymi chorobami takimi jak depresja, jaka to wspaniała okazja do oderwania się od szarej rzeczywistości i obcowania z naturą.

Wyobraźcie sobie spracowaną babeczkę na wejściu rosyjskiego metra, która robi powtarzalną robotę lub nie robi prawdzie nic. Jeżeli pojedzie na działkę i będzie sadziła, siała i uprawiała jakieś roślinki, to jej kreatywna cząstka będzie spełniona. Dokonała czegoś wielkiego dla siebie i może normalnie funkcjonować w społeczeństwie bez psychologów, psychoterapeutów i całej chemii. W tym jesteśmy lepsi od zachodu. To nam pozwala łatwiej żyć. Np. w Holandii mają już programy dla ludzi z depresją, polegające na tym, że zabiera się ludzi na wieś do pracy przy zwierzętach. Tam zaczynają uśmiechać się, odżywać – nie siedzą zamknięci w czterech ścianach. Wytworzone w ten sposób warzywa/owoce trafiają na cele charytatywne. Podobnie było z drugim mężem mamy Moniki. Miał depresję, był przygaszony, markotny.  Nasza para obdarował go ulem z rojem pszczół. Dzięki temu zupełnie odżył, natura zaczęła go leczyć i czuł spełnienie w swoim zajęciu. Później otrzymał kurnik, zajął się kurkami i był jeszcze bardziej szczęśliwy.

Wracając do pszczół, okazuje się, że możemy im bardzo pomóc, rozpylając pestycydy wieczorem, kiedy już wrócą po całym dniu pracy do ula, koło 19:00-20:00. Kiedy stosujemy opryski wcześniej to oblewamy nasze robotnice, skazując je na szybką śmierć, co równa się ze zmniejszaniem plonów. W końcu to one zapylają kwiaty. Pamiętajcie o tych naszych owadzich przyjaciołach i przekazujcie tą wiedzę dalej.

Wojtek i Monika są paralotniarzami. Szybują bez silników nad górami,  wyszukując kominów powietrznych. Wyobraźcie sobie że oblejemy ziemię miodem i odwrócimy, w pewnych miejscach, przy górach będą odklejać się bąble miodu i powoli spływać, kapać. Tak samo dzieje się z powietrzem. Bąble nagrzanego powietrza odpadają i wyciągają lotniarzy hen hen wysoko, nawet na 4000 metrów. Możecie latać razem z orłami, wręcz wypatrujecie, gdzie kręcą się i gdzie wzbijają się w górę, aby wraz z nimi wzlecieć w górę. To jest piękne – tak rozumieć się z naturą, rozumieć zagrożenia i to, co ona może nam dać. Na pewno chcielibyśmy kiedyś tego spróbować.

Do ich domu dotarliśmy późnym wieczorem. Przed laty był on niemiecką szkołą. Bardzo klimatyczne miejsce, a zapach który się tam się unosił przypominał o odległych czasach tego budynku. Zaraz zapoznaliśmy się z Saszą, kotem przeszmuglowanym pod kurtką zza wschodniej granicy z Ukrainy i Stefanem – kociakiem z Polski. To dopiero uchodźcy! Na miejscu okazało się, że nasi dobroczyńcy to buddyści – i wszystko jasne dlaczego czuliśmy z nimi taką więź. Wieczór rozpoczęliśmy dobrym, białym niemieckim winem a potem przeszliśmy na pyszne, czerwone hiszpańskie. Wieczór prawie jak z Tamadą – nawet gruzińskie toasty były coraz to wznoszone. Na koniec okazało się, że jest to szczególny dzień – Monika ma dziś urodziny! Rozmawialiśmy, aż do pierwszej w nocy. Później tylko prysznic, pranie rzeczy i nocleg na super wygodnej kanapie.

Dodaj komentarz