Autostop jest niesamowity

Autostop po Polsce też jest niesamowity, nie trzeba jechać do Chin, aby usłyszeć i przeżyć niesamowite historie.

Rok temu z Agatą pojechaliśmy na weekend stopem do Drezna, na zwiedzanie samego miasta nie zostało wiele czasu, ale osób które spotkałem podczas drogi nigdy nie zapomnę.

225 września 14:00 – 15:00 Warszawa – Piotrków Tryb.
Przed wyjazdem jak zwykle zaszedłem do Małej Gruzji zjeść dobry lunch. Niestety jak zwykle pamięć musiała mnie zawieść. Oczywiście zapomniałem marker i przez wracanie do roboty byłem o godzinę później na wylotówce. Ale później standard: dzięwiątką na Aleję Krakowską, a następnie 711 na Wolicę (gdzie ja będę jeździć jak skończą tą obwodnicę Warszawy nie mam pojęcia). Szybko wyciągnąłem tabliczkę z kierunkiem na Wrocław i nie czekając dłużej niż 15 minut zatrzymało się auto. Facet z ogromną poduszką za głową, głęboko zanurkowany w swoim fotelu. Jak zwykle zacząłem na początek wygłaszać swoje frazesy o autostopie. Dopiero pod koniec naszej drogi dowiedziałem się, że jadę z zawodowym skoczkiem spadochronowym, który jedzie bić rekord w skoku spadochronowym Vertical Head Down 26.09.2016 r. A wyglądało to mniej więcej tak:

Bez wielu godzin spędzonych w tunelach aerodynamicznych to by się nie udało. Oczywiście musiałem spytać na ile ten sport jest niebezpieczny. Mój kierowca powiedział, że bardzo długo uważał, że takie skoki są bardzo bezpieczne, bo przez 15 lat skoków nikt nie zginął z jego znajomych… Do czasu… Rok temu zginął jego przyjaciel, któremu nie otworzył się spadochron. A tydzień później rozbił się samolot z jego dziewczyną. Było mi mega smutno, gdy usłyszałem całą tą historię, ale mój kierowca mówił o tym w ogóle bez emocji. Ciężko to dla mnie zrozumieć. W między czasie miałem wesołą akcję z Agatą: dostaję esemesa, żebym przyjechał do Centrum Piotrkowa, to będziemy mieć dalej transport do Bełchatowa – no ładnie się ustawiła. Tak omamić kierowcę?! Zadzwoniłem do niej i wytłumaczyłem, że na mnie musieliby czekać jeszcze z 15 minut, w związku z czym Agata została wywalona w Centrum przy dużym rondzie przy ulicy Kopernika.

25 września 14:00 – 15:00 Opoczno- Piotrków Tryb.
Pierwszy stop, zaraz po pracy -człowiek, wracający również z pracy (wcale bym się nie zdziwiła, gdyby pracował w tej samej fabryce) stwierdził, że i tak nic nie złapie, więc podwiózł mnie kilkanaście kilometrów w stronę Piotrkowa i w ten sposób znalazłam się na trasie łapiąc już dalej na Wrocław. Oprócz jednej krowy i pana rolnika nie było nikogo. Po kilku minutach zatrzymało się jedno z pierwszych przejeżdżających aut. Był to człowiek, który również wracał z pracy i mógł mnie zabrać do Bełchatowa. Facet zajmował się handlem i powiedział, że zawsze zabiera ludzi na stopa  Pomimo korków, podroż szybko minęła i zanim się obejrzałam byłam już w Piotrkowie. I tam właśnie wysiadłam, by dalej jechać razem z Michałem.

15:00~15:20 północna wylotówka Piotrkowa
Na wylotówkę dostaliśmy się komunikacją miejską. Bilety kosztowały nas tylko 3 złote! (studencki 1, normalny 2). Cena ma pewne uzasadnienie jeśli spojrzeć na fakt, że nasz transport przypominał marszrutki na Ukrainie. Korzystając z mapy i GPS`a wysiedliśmy w dogodnym miejscu, a zmierzając w stronę wylotu wstąpiliśmy do pobliskiego sklepu, gdzie kupiliśmy piwo, by opić kolejną autostopową podróż (która przecież się jeszcze nawet nie zaczęła!!! Takie z nas polskie Janusze – alkoholiki). Idąc do wylotu minęła nas policja, a my idziemy na chama z piwem w ręku. Na szczęście tym razem obyło się bez mandatu. Następnie przyszedł czas na ciężkie filozofie co by się stało jakby ktoś odlał się z wiaduktu. Doszliśmy do wniosku, że inni kierowcy na wiadukcie wyrzuciliby takiego delikwenta z wiaduktu. Na koniec dotarliśmy do miejscówki Hasana, z której ostatnio złapał bezpośrednio stopa do Wrocławia już w trzecim przejeżdżającym aucie. No niestety tym razem nie mieliśmy mieć już tyle szczęścia…

15:30- 16:00 Piotrków Tryb.- Rzgów (małe miasteczko pod Łodzią, znane z szemranych interesów)
Ustawiliśmy się w miejscu, z którego dalej mogliśmy dotrzeć do drogi S8, wiodącej bezpośrednio do Wrocławia. Jest to miejscówa, która jest na wyznaczanej drodze cebulaków, którzy chcą ominąć A2ójkę i jadą S8emką, która ma bardzo ciekawy przebieg od Piotrkowa do okolic Łodzi. Miejsce było niezłe, a kierowcy jechali powoli, gdyż zjeżdżali z ronda. Nie trwało długo by zatrzymało się nam pierwsze auto. Ludzie byli klimatyczni, ale mogli nas podwieźć tylko do Srocka, czyli kilkanaście kilometrów dalej. Postanowiliśmy czekać na kolejną okazję. I ta zjawiła się dosyć szybko. Wziął nas nie za bardzo rozmowny kierowca. Na sam koniec rozgadał się na temat inwestycji w Łodzi i razem zastanawialiśmy się na ile mogą one udrożnić komunikację w tym mieście. Wyglądał na jakiegoś lokalnego biznesmena wracającego do domu. Zawiózł nas do Rzgowa, które okazało się dla nas nie najlepszym miejscem, pomimo tego, że staliśmy przy wlocie na trasę S8 wiodącą na Wrocław.

16:00 -17:00 Rzgów – UWAGA: apiać Piotrków wylotówka inna na Bełchatów
Tak jak napisaliśmy wylotówka była beznadziejna, całe mrowie ludzi jadących prosto tam skąd wróciliśmy i prawie nikt nie zjeżdżający na trasę na Wrocław. Jest to zrozumiałe, bo wszyscy z Łodzi jadący do Wrocławia jadą drogą na północy. Ale po naprawdę długim czekaniu zatrzymało się nasze wybawienie. Szybki sprint i dowiadujemy się, że nasz wybawiciel jedzie… No właśnie! Do Częstochowy! ..wa mać. Wsiadamy i jedziemy byle dalej stąd. Cóż, że pokonujemy tą samą drogę z powrotem! I cóż to za podróż nas tym razem czekała. Nasz kierowca od razu przyznał się, że ma słabość do autostopowiczów, sam też był kiedyś autostopowiczem i pozostał przebojowym człowiekiem do dzisiaj, bo przecież narodził się nie byle gdzie, a w Wąbrzeźnie (dla niezorientowanych ignorantów jest to miejscowość pod Toruniem). Na samym początku Wojtek (od razu przeszliśmy na ty) załapał, że jedziemy po trochę innej drodze niż zamierzaliśmy. To przypomniało mu historię sprzed lat jak z kumplem zdecydowali się pojechać autostopem w góry. Aaaale stop to banał, sztampa. Pomysł kolegi Wojtka był następujący: dojedziemy do Wódki (miejscowość w górach na Śląsku), ale tylko korzystając z żółtych nitek na mapach w półtora dnia. Plan naprawdę ambitny. Oboje jeszcze mieli długie hairy… Nie to co teraz taka łysiejąca główka  I ogólnie łapanie wyszło im mocno średnio. Przez cały dzień dojechali jedynie do Włocławka, cholera całe 99 km!!! Wtedy Wojtek powiedział swojemu Januszowi, że on bierze sprawy w swoje ręce i będą łapać stopa pomimo tego, że zaczęła się noc. I złapali żuka niczym jak w “Podróż za jeden uśmiech”. I kierowca pyta ich, no dokąd chcecie jechać? – Do Łodzi. Wsiedli i pojechali. Dojeżdżając do Łodzi kierowca się pyta no dokąd jedziecie dalej? Oni lekko zdziwieni – Do Piotrkowa. Dojechali do Piotrkowa i pytają – a może Pan do Częstochowy jedzie? -jadę. Niestety dalej zabrakło im odwagi, a może by dojechali bezpośrednio do Wódki? Nikt już się nie dowie  W Częstochowie było już późno i wzięli swoje śpiworki i poszli na dworzec spać jak jakieś menele. Z rana wcześnie musieli wstać ruszać dalej. I tu już im też całkiem dobrze szło, a mięli niewiele czasu, bo w Wódce byli umówieni na 15:00. I byłoby wszystko dobrze, gdyby nie zagadali się z kierowcą i wyszli na odpowiednim zjeździe, a na koniec okazało się, że dojechali do Bielsko Białej, a czas był już naglący. Ale Wojtkowi w życiu szczęście zawsze dopisywało mimo tego, że nadrobili około 100 km. zdążyli bez problemu na wódkę w Wódce. Następnie głupio było nie spytać o nostalgię za tymi komunistycznymi czasami. Nie zdziwiło nas zażycie nas kolejną historią o tym jak kupowało się gitary akustyczne za komuny. Historię na chwilę przerwał nam kawałek Bon Jovie z solówką Richiego Sambory. Niestety nie możemy odnaleźć w niczym czyli w naszych głowach jaki to był kawałek  Po jego przesłuchaniu wysłuchaliśmy historii jak nasz kierowca stał całą noc i dzień w przeogromnej kolejce do sklepu muzycznego. Ale skąd on wiedział kiedy stanąć by być tylko trzeci w kolejce!? A nie wiedzieli co będzie rzucone, czy w ogóle będą tam jakieś gitary. I otworzyli sklepik, był to środek lat osiemdziesiątych schyłek komunizmu. Pierwszy gość w kolejce kupił jakieś ukulele. Drugi wziął saksofon. Więc Wojtek był mega podniecony – była ogromna szansa, że dostanie gitarę! Wchodzi do środka i pyta o gitary. Okazało się, że jest ich nawet trzy. Trzeba tu przytoczyć anegdotę, że Wojtek w szerokim wachlarzu swoich umiejętności posiada słuch absolutny, więc bez problemu szybko nastroi gitarę i bez problemu odczuje jak gitara szybko się rozstraja. A w tych czasach wszystkie polskie gitary nie stroiły. W związku z powyższym wziął wszystkie trzy gitary i zaczął je nastrajać i grać. Pierwsza – rozstraja się – poproszę tą drugą – druga to samo – pokaże mi Pan tą trzecią. Komuna, wszyscy na zewnątrz stoją i się gotują, a tu w środku taka burżuazja i sprawdzanie po kolei gitar, a nie wzięcie tego co jest jak leci. Po trzeciej gitarze trzeba było ponownie porównać pozostałe. Sprzedawca nie wytrzymał, -Bierz Pan jak leci, a nie będzie mi tu Pan nosem kręcić. Szybka riposta -Panie, Pan nie sprzedaje ziemniaków! Nie będę brać jak leci to jest gitara! Gitara! Rozumie Pan? Instruuuument muzyczny. Tak się tego po prostu nie bierze! Proszę jeszcze raz tą drugą. Takie to były realia komunizmu, nie to co dzisiaj za obecnego ustroju  No historia zakończyła się całkiem szczęśliwie i Wojtek miał najlepszą z dostępnych gitar. Następnego dnia w szkole usprawiedliwił się mówiąc wprost, że stał w kolejce kupić gitarę. Następnie Agata z Wojtkiem zaczęli ustalać między sobą swoje miejsca zamieszkania dzięki czemu dowiedzieliśmy się, że uczył się on w technikum elektronicznym, że uwielbiał lutować, poznawać schematy elektroniczne, że był złotą rączką od takiej roboty i… Że mieszkał w tym samym internacie na ulicy świętego Józefa w Toruniu. Doszło w tym momencie wręcz do kłótni, czyj to jest internat. Niewiele brakowało, aby auto się zatrzymało i Agata z Wojtkiem zmierzyli się w tradycyjnym średniowiecznym pojedynku na gołe klaty  Hasan tylko w ciszy przysłuchiwał kłótnię siedząc w oddali na tylnej kanapie. Szkoły średnie szybko się kończą i wtedy zaczynają się studia. Studia na których Wojtek nazywał się… Uwaga tylko się nie śmiejcie… Piotr Śmieszek. To naprawdę nie żart jego przyjaciel dostał się na Politechnikę Gdańską na Elektrykę, ale zbiegł z ojcem do Argentyny. Wojtek wykorzystał szansę, a że na zdjęciach byli do siebie podobni to chodził z powodzeniem przez cały semestr na zajęcia. Wykorzystując fakt nowego nazwiska wstąpił nawet do Solidarności i działał w opozycji  W międzyczasie Wojtek poznał kobietę swojego życia, która studiowała (przypadkiem) pedagogikę. W międzyczasie na uczelni zorientowali się że coś ze Śmieszkiem jest nie tak i wyrzucili go z Elektryki. Nasz Śmieszek dużo sobie z tego nie zrobił i poszedł na filozofię. Po paru latach nauki Wojtek przepisywał na jednym z pierwszych komputerów w Polsce (z rodziny Odra) prace magisterskie koleżankom swojej dziewczyny. I tak czytając jedną pracę za drugą zrozumiał, że całkiem mu się podoba pedagogika, chociaż sam by nie chciał by być nauczycielem. Ale jak to śmieszek znów wykazał się nowym talentem wodzireja. W związku z zamieszaniem w jednej szkole został zmuszony zająć się grupką 300 małych dzieci i o dziwo dał radę, dzieci były zainteresowane jego żartami i naprawdę dobrze się bawiły. Po całym wystąpieniu dyrektor szkoły odnalazł Śmieszka czytającego historię filozofii. I od razu z głupia franca zaproponował mu pracę jako nauczycielowi muzyki. Kurcze sam Śmieszek nie wpadł na taki pomysł. A całkiem mu się spodobała taka perspektywa. -Wszystko pięknie, ale ja nie mam studiów pedagogicznych. -To nie jest problem, u mnie większość nauczycieli nauczycieli na Twoim miejscu by sobie nie poradziła. Pójdę do rady miasta i wszystko Ci załatwimy, tylko za tydzień musisz zacząć. I tak też wszystko się rozwinęło. Śmieszek pracował jako nauczyciel muzyki około dwudziestu lat. W tak zwanym między czasie dorobił się czwórki dzieci, co było powodem poszukania nowej lepiej płatnej roboty. I udało mu się to dość prosto, szukał sposobu na uzyskanie odszkodowania dla przyjaciółki leżącej w szpitalu i tak poznał firmę Votum, w której obecnie pracuje i pomaga w uzyskiwaniu odszkodowań. Niestety tą naszą mega ciekawą rozmowę przerwała trasa na Bełchatów, gdzie szybko musieliśmy się pożegnać i lecieć na wiadukt w naszym kierunku.

17:00-18 Piotrków Trybunalski- Szczerców
Nie zdążyliśmy nawet wyciągnąć tabliczki, ba!, nie zdążyliśmy nawet dojść na upatrzony spot, a już auto na nas czekało! Człowiek był małomówny, ale przewiózł nas w całkiem dobre miejsce. Szczerców, bo tak nazywa się miejscowość do której nas wywiózł, znajduje się niedaleko Kleszczowa-niby wioska, ale przy tym najbogatsza gmina w Polsce!

18:00-20:00 Szczerców- Wieluń
Za długo tutaj nie postaliśmy. Zatrzymała się dziewczyna, która kiedyś zabrała się ze swoim bratem na stopa w Polskę. Po tej wyprawie stwierdziła, że to jednak nie zabawa dla niej. Okazała się być nauczycielką matematyki w szkole podstawowej i wracała właśnie z Warszawy do swoich rodziców w Wieluniu. Mówiła, że kolejnego dnia wybiera się na pokazy F16 w Łasku (z pewnych źródeł wiem, że były tam ogromne korki! nie każdy przez to dojechał na czas). Droga minęła nam bardzo szybko i w miłym towarzystwie. Dziewczyna pasowała do archetypu fajna, ale wredna. Do dziś nie możemy zapomnieć jak rozbiła nas tekstem -No z jakimi kierowcami Wam przychodzi jeździć? Trafiają się pewnie buce? Mi się trafiali dość często  Dziewczyna nie wiedziała gdzie nas wysadzić tak, by było nas widać. Prosiliśmy pod latarnią, ona na to, super, ale napisu nie będzie widać, a ja na to wypaliłem, że odpalę czołówkę i podświetlę nasz napis i będzie git i w takim miłym nastroju się pożegnaliśmy.

20:00- 23:00 Wieluń – Legnica
Zapadł zmierzch, ale nasza miejscówka była na tyle dobrze oświetlona, że postanowiliśmy szukać szczęścia dalej (chociaż wizja dojechania tego samego dnia chociażby do Wrocławia się oddalała, a wręcz wydawała się niemożliwa). Łapaliśmy w centrum miasta (a przynajmniej takie to sprawiało wrażenie). Wprost pod latarnią! “Czy ktoś ma na nas ochotę?”  Los znów się do nas uśmiechnął- złapaliśmy dalekiego stopa z pozytywnymi ludźmi. Dzięki nim udało nam się przejechać za Wrocław, więc nie straciliśmy czasu na kluczenie po mieście w poszukiwaniu odpowiedniego wylotu. Michał od razu zwrócił uwagę na wyszywanki wiszące na wieszakach zaraz obok nas – i to był klucz do nawiązania rozmowy i zaskarbienia sympatii. Kierowca, wracając z podróży po Ukrainie, kupił sobie i żonie tradycyjne koszule z wyhaftowanymi błękitnymi zdobieniami. Hasan jak zwykle palnie, a nie pomyśli. Od razu powiedział, że są to nie ukraińskie wzory, a rosyjskie. Bo przecież i takie były!  Następnie musiał ich upewniać, że nikt, tego nie zauważy, a jeżeli nawet zauważy to już nie będzie to byle prostak, który się przypieprza o takie głupoty. Następnie trzeba było ich przekonać, że wyszywanka jest świetna na każdą pogodę, okazję i że najlepiej byłoby, aby nie czekali, a założyli ją już na jutrzejszy dzień. Później zaczęliśmy psioczyć na autostrady, bo przecież nie ma gdzie tam stać i łapać. Z drugiej strony kierowca jedzie i nic nie widzi dookoła. I tu poznaliśmy nowy termin, który należało odnotować w naszych zapiskach: koryto – świetna nazwa na stopa. Naszymi dobroczyńcami było wielodzietne małżeństwo, które od pewnego czasu podróżuje również kamperem (żeby nam się kiedyś kamper na stopa trafił!). Z ich opowieści można było wywnioskować, że sporo podróżują, a w zeszłym roku pojechali na przykład z Łodzi na motocyklu na Woodstock! Niezaprzeczalny fakt- to jest bardzo dobrze dobrana para! Woodstock się skoczył, jednak oni nadal czuli zew przygód, więc wybrali się do Berlina. Było na tyle gorąco, że kobieta jechała bez koszulki, co wzbudziło uwagę czujnego oka sprawiedliwości… Musieli zatrzymać się by kierowca dmuchnął w alkomat, a ten, ku zdziwieniu policjantów, nie wykazał ani promila w wydychanym powietrzu. Zrobiono więc testy na narkotyki (wszakże jak można być w stanie prowadzić cokolwiek zaraz po Woodstocku!), ale i te nic nie wykryły.
W momencie gdy ich spotkaliśmy, wybierali się właśnie na festyn w Chojnowie, gdzie mieli zamiar sprzedawać miód znajdujący się w bagażniku. Okazało się, że żyłkę do interesów odziedziczyli w genach. Ich rodzice wybierali się w różne strony Europy(w ramach czerwonej kurtyny oczywiście) by się dorobić. Jeździli po Ukrainie a także byłej Jugosławii, i czasami przywozili pyszną czekoladę (a w Polsce w tych czasach o dobrą czekoladę było bardzo trudno). Utkwiła nam w głowie historia, kiedy ich rodzice robiąc ciemne interesy sprzedawali po kryjomu w zamkniętej chatce z zasłoniętymi oknami na Ukrainie różne towary z Polski. W czasie gdy mieli już wracać zatrzymała ich miejscowa milicja. Żona została wysadzona w środku w nocy w jakimś lesie, a mąż pojechał na komendę. Tam wysypał z typowej “plastykowej” torby wszystkie pieniądze na biurko. Na co milicjanci patrzą się na niego jak głupi. My nie chcemy kasy. Dajcie jakieś kolorowe ubranka i stalonki (okulary, które obecnie są dość popularne). Następnie tata mógł wrócić zabrać mamę i pojechać z powrotem do Polski.
Małżeństwo wysadziło nas na małej stacji benzynowej przy trasie wiodącej do Drezna. I tu kolejna niespodzianka (chyba pozostałości po czasach gdy Polska nie była w Schengen i Unii Europejskiej) – budka z “zigarettami”, w której można również wymienić walutę. Tak, to był pewny znak, że jesteśmy już blisko granicy. Stwierdziliśmy jednak zgodnie, że czas odpocząć i zaczęliśmy szukać dogodnego miejsca na rozłożenie michałowego namiotu. I takowe szybko znaleźliśmy.
https://www.google.pl/…/data=!3m6!1e1!3m4!1sqO9GvdWG74XZC6L…

26 września 7:00-10:20 Chojnów- Krzywa
Ranek był chłodny, a my szybko zabraliśmy się za łapanie kolejnej okazji (po spakowaniu mokrego namiotu). Za dnia stacja wyglądała już mniej okazale niż w nocy i okazała się być zaledwie niewielkim polskim “tankstelle” pośrodku niczego. Tak, to było to miejsce, które w żargonie autostopowym nazywa się “czarną dupą”, a po rosyjsku “miertwoj zonoj”. Utknęliśmy tam na kilka dobrych godzin, czekając aż słońce wyłoni się zza stacji. Krótką rozmową umiliła nam czekanie pewna pani, która zasugerowała nam, w jej mniemaniu, lepszą miejscówkę. My jednak nie skorzystaliśmy z jej rady, bo nasze miejsce wydawało nam się jedynym słusznym. W końcu się doczekaliśmy. Michał, zanim owe auto się zatrzymało, zaczął opiewać walory estetyczne owego pojazdu, a te zatrzymało się tuż przy nas by zabrać nas na kolejną stacje benzynową. Było to sportowe pomarańczowe, dwudrzwiowe Subaru. Gość gnał po autostradzie z impetem, nie żałując pedału gazu. Migotanie komór było zapewnione! Tym bardziej gdy na lewym pasie pojawiło się auto, którego prędkość nie pasowała naszemu kierowcy. Jak nie trudno się domyśleć jechał po prostu stanowczo za wolno podług osiągów naszej pomarańczowej strzały. Kierowca zaczął więc wyprzedzać z prawej, i w tym momencie doszło by do niezłej kraksy, której, jakimś cudem, uniknęliśmy.
Chłopak, pomimo tego, że jeździł dość brawurowo, był całkiem sympatyczny. Porozmawialiśmy chwilę o polityce (naprawdę chwilę – bo ileż można rozmawiać gdy się mknie prawie 220km/h), poznaliśmy jego pogląd na przyszłość Polski. Gość stwierdził, że jedyną szansą ratującą przed zalewem Polski muzułmanami, jest wzmocnienie się grupy narodowców. Wypowiadał się też na temat prezydenta…. niezbyt pochlebnie, jak nie trudno się domyśleć. Co ciekawe chłopak mega psioczył na Polskę, a styl w jakim jeździł zapewniał spalanie na poziomie około 30 litrów na 100 km. Więc na pewno do biednych ludzi nie należał.
Co zabawne – kilkanaście kilometrów od miejsca, w którym utknęliśmy znajdowały się dwie stacje benzynowe (jedna obok drugiej) i spory parking dla aut ciężarowych. Tam już poszło jak z płatka…

10:20- 14:00 Krzywa- Wilsdruff
Szybka akcja, i już kolejny stop! I to nie byle jaki! I nie byle jakim autem! A mianowicie Merolkiem S230 Kombi czarny metalik  W momencie kiedy Michał próbował poprawić naszą miejscówkę usuwając oznakowanie zakazu wjazdu na posesję, aby zrobić miejsce dla potencjalnych kierowców, którzy zechcieliby nas zabrać zatrzymała się ta kareta.
Tak, zatrzymał się śliczny Mercedes, ale nie to było najlepszym faktem tej części podróży. Najważniejszy okazał się jak zwykle człowiek, a w tym wypadku kierowca wyżej wymienionego Mercedesa. Warto wspomnieć, że auto było na francuskich rejestracjach, co nas z początku nieco zmyliło. Facet z irokezem na głowie otworzył szybę i zapytał po polsku, acz z dziwnym akcentem, o to gdzie jedziemy i ile mamy bagaży. Pytanie o bagaże powieliło się wielokrotnie, a my za każdym razem odpowiadaliśmy niewerbalnie pokazując nasze małe plecaki na plecach. Gdy w końcu facet zrozumiał, że naszą destynacją jest Drezno, a jedyne rzeczy jakie ze sobą mamy to te, które niesiemy na swoich barkach. Z radością wskoczyliśmy do auta, zaraz gdy dowiedzieliśmy się, że owe auto właśnie zmierza do Drezna!
Zajechaliśmy, zbaczając nieco z drogi, do Bolesławca, gdzie poznaliśmy jego szwagra, który jechał identycznym mercedesem (tylko srebrnym) i razem ruszyliśmy w dalszą podróż. Okazało się, że obaj zmierzają do Francji. Wybrali się jeszcze na ogromne zakupy, a na koniec nasz kierowca stwierdził, że odwiedzi jeszcze fryzjera, aby poprawić swój zawadiacki look. To wszystko trwało dłuższą chwilę (z Michałem zdążyliśmy odkryć, że “DBL” to bolesławskie tablice rejestracyjne-tak, strasznie nam się nudziło). Zajechaliśmy jeszcze na pocztę – szwagier potrzebował wysłać swoje zaświadczenia w związku z niedawno ukończonym kursem pilota. Okazało się, że większość rodziny związana jest z lataniem, tylko nasz kierowca jest “odmieńcem”. Opowiedział nam historię, gdy kiedyś szwagier namawiał go, by ten wybrał się do swojej rodziny, którą ma w Stanach. Ten jednak stwierdził, że za nic nie wsiądzie do samolotu, bo się ich panicznie boi. Szwagier starał się go przekonać przytaczając fakty dotyczące ilości katastrof lotniczych w stosunku do naziemnych. W końcu dał się namówić, więc kupili bilety na lot Concordem. Dzień przed ich wylotem jedna z tych maszyn miała wypadek – od tej pory nasz kierowca ani myśli aby latać (ale pływać może – ma nawet odpowiednie uprawnienia!).
Pomimo tego że droga była długa, minęła bardzo szybko i zdążyliśmy usłyszeć wiele mniej lub bardziej prawdziwych historii od pana, którego nazwaliśmy później człowiekiem-katarynką. Pierwszą istotną rzeczą była informacja, iż włada biegle 7 językami! Michał potwierdza – miał bardzo dobry rosyjski. Wtrącał też co jakiś czas jakieś francuskie słówka, których nie był w stanie przetłumaczyć na polski. Gość stwierdził, że palenie papierosów nie było po myśli Boga, a za dowód dał nam to, że gdyby bóg chciał aby człowiek palił, to doczepiłby mu komin na czubku głowy. Ma sens, czyż nie? Ale zaznaczył przy tym, że człowiek powinien pić alkohol- w końcu po to ma usta! Wypowiedział się o przydatności innych narządów, ale nie będziemy się tutaj nad tym rozwodzić…
Człowiek-katarynka, jak już było wspomniane, zmierzał wraz ze swoim szwagrem w stronę Francji. Spędził tam kawał czasu, więc nie obyło się bez historii z Paryża, a dokładniej ze sławetnego Lasku Bolońskiego. Tą opowieścią chciał nas również przestrzec przed zdradliwością pierwszego wrażenia… Nasz kierowca chciał skorzystać z uciech, które można otrzymać za kilka euro właśnie w Lasku Bolońskim, ale srogo się naciął, gdyż jego wybranka okazała się być mężczyzną, co poznał dopiero po jej(jego?) tonie głosu. Stwierdził, że to jakaś okropna dewiacja, i że jest tym zniesmaczony, na co ona odpowiedziała mu tylko “a fuuuuu, ty brutalu!”. W tym momencie padło kilka rad z cyklu jak poznać transwestytę – po pierwsze po głosie, po drugie – po numerze stopy. Ciekawe czy ta wiedza kiedykolwiek do czegoś nam się przyda.
Kierowca stwierdził, że chce się dowiedzieć również czegoś o nas, a gdy dowiedział się, Agata pochodzi z okolic Torunia, od razu przypomniał sobie anegdotę ze swojego bujnego życia. Okazało się, że sprzedawał pierniki pod wrocławskim zoo. Co prawda nie były to oryginalne toruńskie pierniki, jednakże on sam je tak sygnował. Mówił, że są to pierniki przywiezione w nocy, więc jeszcze świeżutkie. Mężczyzna z dwójką dzieci skusił się więc na ów wyrób, ale okazały się być one twarde jak skała. Klient stwierdził, że te pierniki może i są z nocy, ale jak już to świętojańskiej….
Właściciel Mercedesa swego czasu skumał się z rosyjskim wojskiem stacjonującym w Polsce. To człowiek, którego nie da się nie lubić, więc szybko zawiązała się miedzy nimi nić przyjaźni, z resztą Rosjanie czuli się tu jak u siebie, w zgodzie z przysłowiem “kurica nie ptica, Polsza nie zagranica”. Pewnego popołudnia wybrali się razem gdzieś za miasto postrzelać. Jakież było ich zaskoczenie gdy na niebie, nad polaną która sobie obrali za miejsce spotkania, pojawiły się niezidentyfikowane obiekty latające, które okazały się być świetnym celem do strzału. Naszego kierowce ten fakt jakoś nie dziwił – chyba na co dzień spotyka ufo. Ale zdradził nam, że po kilku dniach od zdarzenia zaczął słyszeć dziwne szumy. Wybrał się więc do specjalisty, a ten zapytał go czy miał do czynienia ostatnio z jakimś ogromnym hałasem, lub czy pracuje w warunkach, gdzie panuje stała, wysoka liczba decybeli. Wtedy człowiek – katarynka zdał sobie sprawę, że akurat to spotkanie z ufo, zadziałało mu negatywnie na słuch.
Wiedząc, że nasz kierowca spędził sporą część swego życia na obczyźnie, Agata zaczęła rozmowę na temat jego stosunku do ludzi wiary muzułmańskiej we Francji. Okazało się, że i w tym gronie nasz kierowca ma wielu pobratymców, pomimo różnic religijno-kulturowych. Na jednym ze spotkań zaczęli religijną debatę na temat pochodzenia człowieka. Nasz kierowca w przystępny sposób wyjaśnił przyjaciołom z czego wynikają różnice w kolorze skóry ludzi z różnych części świata. Przyczyną nie są bynajmniej warunki pogodowe! Słońce może co najwyżej dopalić troszeczkę kolor. A z czego został stworzony człowiek według Biblii? Z gliny! Nie z jakichś innych odpadków, a z gliny właśnie. Więc jak bóg tworzył człowieka zmieszał trochę jasnego piasku jak tego z plaży śródziemnomorskich, wziął troszeczkę czerwonej gleby, różne szarości, aż do czarnoziemów o kolorze smoły jak te z Ukrainy. Zmieszał napluł i tak powstał człowiek. Adam i Ewa… Później w kolejnych pokoleniach jak się mnożyli, to udawały się dzieci z różnymi kolorami skóry. I to dla tego jesteśmy tacy różni. Chłopska logika przemawia do każdego! Muzułmanie stwierdzili, kurcze Ty chyba masz rację, a w zamian za tą “prawdę objawioną” zobowiązali się codziennie za niego modlić.
Swego czasu nasz kierowca zajmował się jazdą zawodowo – był kierowcą ciężarówki i często jeździł do naszych wschodnich sąsiadów. Życie naszemu kierowcy nigdy nie pozwalało się nudzić, nawet przy długich, obowiązkowych postojach. W Rosji często odbywał poranną toaletę “kąpiąc się” w śniegu. Pewnego ranka, jak zwykle zaparzył kawę w kawiarce, nie starczyło mu jednak czasu na jej wypicie. Gdy wrócił i po nią sięgnął, stwierdził, że coś jest nie tak- kawa smakowała jakby była parzona dwukrotnie, taki lurowaty smak. Stwierdził, że chyba ktoś go odwiedził podczas jego nieobecności i uraczył się kawą “-Ale jak?! Przecież wszystko było zamknięte na cztery spusty?!”. Coś go tknęło, jakiś wewnętrzny głos, który podpowiedział mu, by brudną łyżeczkę po kawie zawiniętą w serwetkę rzucił w śnieg, a to pozwoli mu odpowiedzieć na pytanie któż to go odwiedził. Tak też zrobił, po czym zajął się sobą. Następnego dnia, po porannej taplaninie w śniegu, zasiadł w swojej ciepłej kabinie. Właśnie wtedy przypomniało mu się, że gdzieś tam leży rzeczona łyżeczka. Rozpakował zawiniątko, a tam ukazała mu się we własnej osobie – Matka Chrystusowa! Wzór z plam kawy ułożył się w jej oblicze. Brudna łyżeczka nadal znajduje się w jego mieszkaniu. Podobno zaraz po tym zdarzeniu zadzwonił do swojej małżonki poinformować ją o tym niecodziennym zdarzeniu. Na początek wypalił: “-Czy wiesz, kto mnie wczoraj odwiedził?!” “-Wstydu do jasnej cholery nie masz, jeżeli masz mi opowiadać o Twoich przygodach z diwami…!”. Ach kobieta nie mogła przewidzieć takiego toku wypadków… Po tej historii byliśmy już pewni, że człowiek zasługuje na przydomek, który mu nadaliśmy. Ale na tym cudowne historie się nie skończyły.
Kataryniarz postanowił nas nieco wyedukować. Wytłumaczył nam czemu człowiek jest tak podobny do świni oraz dlaczego tak jak żydzi i muzułmanie też nie powinniśmy jeść wieprzowiny. Doskonale wiemy, że nasze narządy są niezwykle zbliżone oraz, że DNA jest w ponad 90% zgodne z ludzkim, ale nie zastanawialiśmy się nigdy głębiej dlaczego. I oto nasz kierowca przyszedł z odpowiedzią. Opowiedział nam historię, która rozegrała się w czasach bytności Chrystusa na ziemi (ten człowiek ma chyba dostęp do jakiś nieznanych apokryfów…). Jezus błądził po pewnej wiosce, w poszukiwaniu kogoś kto go ugości – pożywi i napoi. Pewien człowiek przebywający ze swoją rodziną zauważył, że zmierza On do ich domostwa, ale nie chciał go przyjąć, więc nakazał żonie i dzieciom by szybko ukryły się chlewie. Rodzina zdążyła się ukryć, a on sam przywitał Jezusa. Skłamał, że nie ma nic czym mógłby się z nim podzielić. Jezus usłyszał jednak dobiegające z oddali głosy dzieci i zapytał kto tam jest. Gospodarz szybko skłamał mówiąc, iż żona zostawiła go bez jedzenia i picia, a domiar złego rozkazała zająć mu się maciorą i prosiętami, których odgłosy słyszał. Jezus zdziwił się nieco i odszedł. Mężczyzna długo patrzył, kiedy Jezus oddali się na bezpieczną odległość i wtedy szybko pobiegł do reszty rodziny, by dać im znać, że już się nie muszą chować. Jednak zamiast rodziny, odnalazł w chlewie maciorę z prosiętami.
Inna historia, którą kierowca mercedesa nam opowiedział, była również nasycona mistycyzmem. Tym razem rzecz dotyczyła jego samego. Wybrał się do miejsca kultu w Portugalii, do Fatimy. Tam chciał odnaleźć domostwa dzieci, którym objawiła się Matka Boska. Niestety zagubił się w drodze. Napotkał dziwną postać – smukłą, młodą murzynkę, której suknia była zrobiona z pozszywanych całunów z jezusowym obliczem. Zapytał ją o drogę, ta jednak poradziła mu by wstąpił do domku tuż obok i porozmawiał z mieszkającą tam kobietą. Tak też zrobił. Staruszka stwierdziła, że jest on pierwszym i jedynym Polakiem, który ją odwiedził, lecz to mijało się nieco z prawdą, gdyż za nią stał we własnej osobie papież Jan Paweł II… Po tym mistycznym spotkaniu usiłował jeszcze odnaleźć kobietę, która wskazała mu ten dom, gdyż zrozumiał, że była to Czarna Madonna. Jej jednak już tam nie było.
Dowiedzieliśmy się również o tym jak nasz kierowca swego czasu handlował autami i innymi dobrami na wschodzie. Kiedyś umówiony był z grupą Ukraińców na sprzedaż samochodów. Zapewnili mu zakwaterowanie u pewnej babci, gdzie czekał na sfinalizowanie transakcji. Trwało to jednak dłużej niż oczekiwał i zaczął się niepokoić. Jego obawy wzrosły, gdy zauważył, że Ukraińcy zaopatrują się w wagony paczek papierosów. To spostrzeżenie popchnęło go do podjęcia szybkich kroków – postanowił zostawić wszystko i po kryjomu dostać się na stację kolejową, by wrócić do Polski. Transakcje nie doszły do skutku, a on wszystko co miał do sprzedaży zostawił na Ukrainie. Po kilku dniach stwierdził, że zadzwoni do babci, u której mieszkał, a ta nie mogła uwierzyć, że człowiek żyje. Powiedziała mu, że jego pokój został ostrzelany i była pewna, że on już znajduje się na tamtym świecie. Tak, ten człowiek uciekł spod skrzydeł śmierci! Ale facet stwierdził, że nie popuści im tego płazem. Dowiedział się gdzie i kiedy niedoszli mordercy zjawią się w Polsce, a on już na nich czekał z grupą zaprzyjaźnionych osiłków. Ukraińcy przerazili się gdyż myśleli, że zobaczyli ducha, i szybko zwiali. Opatrzność boska czuwała nad naszym kierowcą (tak podsumował tą historię).
Człowiek-katarynka stwierdził, że nie wie czemu bóg tak często daje mu znaki. Padło sławetne pytanie: “-Dlaczego ja?”. A kontakt z najwyższym to on miał bardzo częsty, gdyż sporo medytował (jak się jeździ TIRami to można sobie pozwolić na tego typu rozrywki). Kiedyś, będąc na wyjeździe daleko od domu, i zostawiając ciężarną żonę w Polsce, postanowił zwrócić się do Boga o poradę. Miał mu się urodzić pierworodny, więc wybór imienia był dla niego dość istotny. Bóg zapowiedział, że pomoże mu w wyborze imienia pod jednym warunkiem – jeśli ten nie będzie o nic pytał i zaakceptuje wybór Boga. Bez wahania przystał na te warunki. Bóg wybrał dwa imiona- dla dziewczynki i chłopca (swoją drogą teraz żałuje, że nie spytaliśmy się jaki ton głosu ma Bóg…) -Magdalena lub Abel. Nasz kierowca zaskoczony był tym wyborem i niewiele myśląc zapytał boga “dlaczego?”. Szybko zrozumiał jaki błąd popełnił. W ten sposób zdał sobie sprawę z siły diabła, który podszeptał mu do ucha to pytanie. Nie zostało mu nic innego jak pokajać się przed bogiem, a wtem nadszedł niespodziewany zwrot akcji! Tuż przed jego TIRem spadł na ziemię ogromny rozżażony meteor – nie trudno było mu się domyśleć, ze to sam szatan (niestety nie spytaliśmy, czy ta akcja nie toczyła się pod Czelabińskiem w górach Uralu)! Tak, człowiek-katarynka, swoją dyssubordynacją doprowadził do pojawienia się z powrotem na ziemi diabła. Co dziwne, diabeł zjawił się z nieba, a nie jak sugerowałoby nam powszechne myślenie – z podziemi. Nasz bajarz nie wyjaśnił nam tego, ale na pewno jest jakieś logiczne wytłumaczenie! Oprócz szatana na ziemi pojawił się w tym czasie pierworodny syn – bez żadnego “ale” dał mu na imię Abel, co budziło wśród rodziny kontrowersje. “-Jak możesz go nazwać Abel?! Przecież Abel zabił Kaina?!” – właśnie tacy grzeszni jesteśmy, szukając na wszystko co widzimy odpowiedzi, zamiast zdać się na łaskę Boga… Pozdrowienia dla Abla!
Droga była usłana ogromną ilością bardzo dziwnych opowieści, a kataryniarz rozkręcał się z kilometra na kilometr. Jakbyśmy pojechali z nim do samej Francji, to prawdopodobnie dowiedzielibyśmy się jeszcze większych niesamowitości z jego życia i odnaleźli odpowiedzi na pytania nurtujące świat już od wieków. Ostatnia opowieść podczas tej podróży została niedokończona, bo dotarliśmy do miejsca gdzie nasze drogi się rozchodziły. Gdybyśmy pojechali kilkanaście kilometrów dalej, dowiedzielibyśmy skąd się brały stygmaty na dłoniach Ojca Pio… w sumie możemy wygooglować, ale czy znajdziemy prawdziwą odpowiedź?
Pomimo tego że były to historie z cyklu “opowieści dziwnej treści”, nasz kierowca nie namawiał nas do tego, abyśmy w to wszystko uwierzyli. Opowiadał z niesamowitą pasją każdą kolejną historie, często używając onomatopei, wymyślonych neologizmów, czy też dając cytaty w językach obcych. Czuliśmy się trochę jakbyśmy oglądali występ teatralny, tylko zamiast sceny i widowni, było wygodne auto, które z każdą minutą zbliżało nas do punktu docelowego.
W międzyczasie kierowca zaczął opowieść czym się zajmuje we Francji, zdążył napomknąć, że “sprzedała” go polska dyplomacja, ale dość szybko zarzucił ten temat. Do tej pory zadajemy sobie pytanie kim ten człowiek był naprawdę? Scenopisarzem, reżyserem, aktorem, a może wysłannikiem Boga? Obiecał nam na koniec z ogromną pewnością, że jeszcze się spotkamy i dokończy nam swoje historie….

15:00- 16:00 Wilsdruff – Dresden
Całe szczęście udało nam się zejść z autostrady. Przeszliśmy kilka kilometrów, ale warto było! Znaleźliśmy po drodze niemieckie kasztany, zobaczyliśmy saksońską wieś, czy też domek na drzewie i pilnujących jego kóz. Dotarliśmy do niewielkiej miejscowości Wilsdruff, z której najbliższy autobus do Drezna jechał za około dwie godziny. Nie pozostawało nic innego niż złapać stopa bezpośrednio do Drezna. I udało się, już trzecie auto w kolejności się zatrzymało. Facet z dwójką dzieci zrobił miejsce dla nas. Opowiedział nam skomplikowaną historię swojej rodziny, która nadałaby się na dobry film. Jego dziadek przed wojną studiował w Rosji i stąd znał świetnie rosyjski. W czasie wojny trafił do niewoli, a następnie do rosyjskiego GUŁAGu, jednak dzięki wcześniej zawartych znajomości z komunistami udało mu się trafić do tak zwanego obozu w którym się nie umiera. Udało mu się z niego uciec i powrócił przez całą Rosję, Polskę do NRD. Cała niemiecka rodzinka jechała na 50tą rocznicę ślubu dziadków. Na początku nasz kierowca twierdził, że ma małą rodzinę, a później się okazało, że ma czwórkę dzieci. Miał oczywiście na myśli to, że większość jego rodziny się rozjechała za czasów NRD po różnych miejscach na świecie, tak, że nie mają żadnego kontaktu ze sobą. Wyglądał na zwykłego robola, jednak poziom jego angielskiego jakby temu przeczył. Dowiedzieliśmy się, że jego żona jest słowaczką z Koszyc. Niestety same dzieci nie znają słowackiego i nie chcą się nim posługiwać… Nasza rozmowa przeszła na sprawy polityczne i nasz Niemiec zaczął nas przekonywać, że ci uchodźcy są potrzebni Niemcom w związku z ujemnym przyrostem naturalnym i że rzeczywiście na zachodzie Niemiec brakuje rąk do pracy. Natomiast według niego Niemcy, którzy są przeciwni są po pierwsze bardzo zakłamani, a po drugie po prostu boją się zmian i wyjścia ze swojej strefy komfortu. Dla potwierdzenia swoich słów zaczął przytaczać informacje o tym jak wiele niemieckiej broni jest znajdowanej w strefie działań ISISu, jak Niemcy same robią biznes na tej wojnie itd. Musimy nadmienić, że specjalnie nadrobił drogę by nas podwieźć w takie miejsce, abyśmy bezproblemowo trafili do akademika koleżanki z Drezna, wielokrotnie tłumacząc nam jak powinniśmy dojechać, co było bardzo miłe.

27 września 10:00 – 13:00 Dresden – Bautzen
Na wylotówkę w Dreźnie dojechaliśmy tramwajem, ceny są tam dość odstraszające: 2,20 euro za bilet jednorazowy to chyba przy polskich zarobkach troszeczkę za dużo. Następnie po drodze znaleźliśmy kawałek kartonu, który posłużył nam na wypisanie kolejnej destynacji: Bautzen czyli po polsku Budziszyn (po serbołużycku Budyšin). Najpierw czekaliśmy na niemieckim “tankstelle”, ale widząc ile okazji nas omija zdecydowaliśmy się łapać przed wjazdem na stację benzynową. Po ponad godzinie stania myśleliśmy, że coś jest mocno nie tak, ale zaraz potem wpadli starsi Niemcy, którzy zjeżdżając jednoznacznie nam pokazali, że nas zabiorą. Gdy do nich podeszliśmy, zaczęli nam szprechać prosto w twarz. Na szczęście kobitka znała angielski i udało się nam przekazać informację, że chcemy dojechać na ogromną stację benzynową przed Budziszynem. Dziadkowie prawie nic ciekawego nie mówili, ale specjalnie dla nas nadrobili drogę jadąc z przyczepką (pomagali przeprowadzić się synowi) do Berlina. Było to strasznie miłe!!!

13:00 – 17:00 Bautzen – Obwodnica Wrocławia w kierunku południowo-wschodnim
Doświadczyliśmy tego uczucia, które macie zawsze łapiąc stopa przy autostradzie… Obok mknie tyle okazji, które nie mają szans nas wziąć, a tutaj z ogromnej stacji benzynowej zjeżdża około jedno auto na dwie minuty – to i tak świetny wynik. Czekając na stopa wypisaliśmy kolejną tabliczkę oprócz Wrocławia – Görlitz. Było wnerwiające jak jadący Niemcy na zgorzelskich tablicach (niemieckich) pokazywali, że są miejscowymi. Po drugie te polskie fury… Nawet ładne Porshe ala 911 kombi nas nie wzięło. Zapamiętamy sobie to i weźmiemy sobie mocno do serca i kiedyś to my was nie weźmiemy na stopa  Więc staliśmy i bezskutecznie próbowaliśmy łapać to na cebulę to na skarpetki w sandałach – bez efektu. Ale to nie był koniec ciekawych okazji następnie wyjechał kordon Volkswagenów Transporterów bundeswehry. Machaliśmy jak głupi, ale niestety niemiecka armia nie miała ochoty nas zabrać. Później w stopie, który udało się nam złapać minęliśmy te same auta bundeswehry jadące po Polsce. Do tej pory jesteśmy ciekawi, gdzie i po co jechało tyle pustych transporterów? Może do Wałbrzycha zabrać złoto z pociągu trzeciej rzeszy. Po godzinie stania i łapania zaczęły nam nogi powoli wchodzić w cztery litery… Co chwila siedzenie dupą na Görlitz i szybki przysiad, a by zachęcić kogoś bananem od ucha do ucha. W końcu nastąpił ten moment, gdy nie masz wody ze sobą i zastanawiasz się czy iść ją kupić, czy może w tym momencie nie ucieknie właśnie TA Twoja okazja. Na szczęście przeczekaliśmy te początkowe ciężkie chwile, aby złapać wcześniej już wspomnianego stopa. Ale cóż to był za stop, cóż za okazja?! Zatrzymał się polski busik (ach te polskie “PKSy”, mam wrażenie, że nasi kierowcy opanowali już całą Europę). Moja pierwsza myśl, była taka, że zaproponują nam przejazd za kasę. I podchodzimy do okna powiedzieć, że jedziemy na krzywy ryj i o dziwo kierowcy to w ogóle nie przeszkadzało. Dla jego dobra, nie będziemy mówić jak ta firma się nazywała, tym bardziej, że obiecał nam, że jeśli będzie miał miejsca i gdziekolwiek nas zobaczy stopujących to bez zastanowienia nas znów zabierze. W końcu sam był autostopowiczem i miał swego czasu książeczkę autostopowicza. Ach… to dopiero były czasy. Pasażerowie o dziwo nie mieli nic przeciwko wzięciu nas ze sobą, ale najlepsze dopiero nas czekało. Pierwsze 5 minut było ciche i już myśleliśmy, że tak będzie do granicy w Zgorzelcu (tam się wstępnie umówiliśmy, że wyjdziemy), a tu po tych pięciu minutach, kobitka w wieku około 40 lat odwraca się do nas i mówi, o moje dzieci kochane, ale wy biedne jesteście, macie tu wodę (ciężko opisać jak wtedy kochaliśmy tą kobietę i te półtora litra niemieckiej wody, tak bardzo chciało się nam pić). Za żadne skarby nie przyszłoby nam do głowy odmawiać tej wody. Następnie zostały nam wciśnięte kanapki (swoją drogą przepyszne), przed którymi się już tym razem zaczęliśmy wzbraniać jednak dość kiepsko, bo zaraz już je wcinaliśmy z wielkim smakiem. Czyżby to miał być koniec “prezentów” od tej ślązoczki z takom sercom? Wom nie trza fandzołlić, że nie. Następnie zostaliśmy uznani, że jesteśmy biednymi studentami i trzeba nam pomóc, Agacie zostało wciśnięte wręcz do kieszeni 20 euro. Było jasne, że Mariola jest wstawiona, nie bardzo znaliśmy przyczynę takiego stanu rzeczy. Ale już za chwilę się dowiedzieliśmy, że pół śląskiego autobusu (tak, wszyscy mówili gwarą śląską mówiąc jedno zdanie po ślązocku, drugie po szwabsku) jest już ze sobą zintegrowana. W końcu już jechali od szóstej rano, a co tyle czasu można robić siedząc? Jak nie wypić jakiegoś piwka? Okazało się, że Mariola przez cztery tygodnie opiekowała się umierającym Niemcem. I nie trudno się domyślić, że przeżyła mocno śmierć człowieka na własnych oczach, do którego w jakichś sposób zdążyła się już przywiązać. Stąd też sobie tak lutowała pokazując nam śląski folklor w pełnej krasie. I w tym momencie zaczęła się dla nas komedia trwająca około trzech godzin, bo zamiast wysiąść na granicy dojechaliśmy na rogatki samego Wrocławia. Najpierw Mariolka dała się wkręcić, że zdążyła nas zaprosić do siebie do Kolonoskopii (specjalna zmiana nazwy miejscowości dla ochrony jej danych osobistych zresztą tak przez nas przezwana). Mariola zaczęła się tłumaczyć, że nie może nas przyjąć, że bardzo by chciała, ale ma w domu dwójkę dzieci, które na nią czekają i co niby miałaby o nas im powiedzieć? Kierowca miał szybką ripostę: powiesz im, że to dwójka Twoich dzieci z Niemiec  “Oj będzie bal” czy też “Będzie zabawa, będzie się działo i znowu…”. Niesamowite były zawieszenia się Mariolki i powtarzanie tych samych fraz przez nią i przez kierowcę tak jakby były to sceny z jakiegoś filmu. Chciała dotrzeć do domu na godziną 15, gdyż tak zapowiedziała się córce i miały wypić razem kawę. Bus był już niestety nieco spóźniony, a Mariola nie dowierzała w godzinę, którą pokazywał jej zegar na telefonie. Poprosiła więc, by ustawić jej, w jej przekonaniu, poprawną godzinę. Michał stwierdził, że stosowne będzie ustawienie godziny 13, choć w rzeczywistości była już 15.
Tuż za granicą mieliśmy pierwszy postój. Mariola postanowiła z niego skorzystać jak najlepiej umiała…. Zakupiła asortyment, który miał za zadanie rozkręcenie dalszej imprezy w już i tak wesołym busie. Zaprosiła nas na drinki, w naszych głowach pojawiło się pytanie what the hell? Jakie drinki można dostać na stacji benzynowej?! Okazuje, się, że dla ślązoków wódki smakowe, lub też napitki około 30% nadają się na to miano. W ruch poszła cytrynówka lubelska. Nie było to w smak kierowcy, który wspomniał o jednym wylanym wcześniej piwie (do tej zbrodni nikt się nie przyznawał). Aby załagodzić zaczęliśmy wznoszenie toastów, a to za Mariolkę, a to za naszego wspaniałego kierowce. I jak to bywa w takich sytuacjach, rozmowa zeszła na tematy polityczne. Mariola miała mocno wyrobione zdanie w tej kwestii – nie uznaje żadnego innego prezydenta prócz Lecha Wałęsy, a do Andrzeja Dudy ma dość negatywny stosunek (w lekkich słowach). Co ciekawe po drodze Mariola jeszcze wielokrotnie była przekonana, że nie przejechaliśmy granicy i pytała nas ile jeszcze nam do niej zostało. Wykorzystywał to każdorazowo kierowca tworząc co raz bardziej abstrakcyjnie śmieszną sytuację. Był za to wielokrotnie zaczepiany i nie raz dostał kuksańca oraz było mu grożone, że Mariolka z nim nie wróci  Na sam koniec otrzymał on od Mariolki pseudonim hadziaja co przypomina nam rosyjskiego raspizdziaja, nie mamy pojęcia jak dobrze przetłumaczyć te słowo na polski. Niestety ciężko oddać całą atmosferę tego busa w związku z tym, że nie znamy ani szwabskiego ani śląskiej gwary. Mamy nadzieję, że choć troszeczkę oddaliśmy atmosferę, która tam panowła.

17:00 – 18:00 obwodnica – wylotówka w stronę Warszawy
Po przejściu na drugą stronę ledwo zdążyliśmy wyciągnąć tabliczkę na Wrocław i już zabrała nas para ludzi w klimacie słuchających Porcupine Tree, którzy specjalnie nadrobili dowożąc nas na wylotówkę do Warszawy. Hasan umilał im czas opowiadając i odczarowując Białoruś.

18:00 – 23:00 wylotówka – Warszawa
Po wyjściu z auta spotkaliśmy dwójkę autostopowiczów, łapiących okazję w stronę Trzebnicy, podpowiedzieli nam gdzie możemy łapać w stronę Warszawy, aby sobie nawzajem nie pomagać. Miejscówka na przystanku, którą znaleźliśmy okazała się średnia. Ponieważ wszystkie auta jadące po skrajnym pasie zasuwały prosto na Poznań albo na jakieś dalsze wioski pod Wrocławiem. Po ponad godzinie stania i sprawdzeniu, że nie ma w koło lepszej miejscówki ruszyliśmy na Psie Pole skąd wydawało mi się, że tam będzie lepsza miejscówka na Warszawę, w czym jednak się myliłem. Idąc małą uliczką Polanowicką minęło nas auto i za chwilę się zatrzymało wyjrzał z niego facet przez okno i zapytał się nas czy stopujemy do Warszawy, od razu u nas uruchomił się sprint i spontanicznie zaczęliśmy potwierdzać, że jedziemy do Warszawy. Wedle tego kierowcy, miejscówka na której staliśmy jest idealna na łapanie w stronę Warszawy, bo cały Wrocław stąd wyjeżdża na Warszawę. Od razu zostało nam zakomunikowane, że jeszcze musimy pojechać do centrum Wrocławia, bo on musi załatwić tam jakieś ciemne interesy. Jak się okazało było to wynajmowanie apartamentu na doby. My w tym czasie zdążyliśmy znaleźć knajpkę z dobrym piwem w okolicach ulicy Ruskiej. Wypiliśmy na spółkę wrocławskie czarne IPA, które okazało się prze smaczne. Praktycznie po jego wypiciu wsiedliśmy w autko, by w niecałe 3 godziny dojechać na obwodnicę Warszawy. Nasz kierowca okazał się naprawdę bardzo inteligentnym człowiekiem, prowadzącym swój własny biznes, będącym couchem, co pozwoliło nam wciągnąć się w rozmowy na temat motywacji, celach, rzeczach które opłaca się robić i które jest warto zrobić. Rozmawialiśmy również o nowych technologiach i ich wpływie na ludzkość, czego nie boimy, a co według nas jest już taką częścią życia bez której nie jesteśmy sobie w stanie poradzić. Nie mogliśmy również pominąć sprawy potęgi ludzkiego mózgu i jak bardzo jest on rozwinięty czego na co dzień nie zauważamy. Poruszane tematy rozkładaliśmy na wiele coraz prostszych elementów starając się logicznie i etycznie myśleć. Wychodząc z auta byliśmy już naprawdę strasznie umysłowo zmęczeni.

Post został napisany przeze mnie wspólnie z Agata Sekuła

Dodaj komentarz