69. Dzień podróży (26.10)

Długo spałem, pewnie dlatego, że położyłem się dopiero o 4:00 rano. Drugą przyczyną jest przemiła obsługa lotniska, która po cichu posprzątała wszystko w koło mnie tak, że nic nie słyszałem. Później też mnie nikt nie zaczepiał, że już najwyższy czas wstać, bo klienci nie mają gdzie siedzieć. Tak więc możecie olać wszystkie złe opinie na temat głównego lotniska Pekinu na sleepinginairports.net . Złe opinie pochodzą głównie od rodzimych użytkowników języka angielskiego, którzy nie wyobrażają sobie, że gdzieś nawet na lotnisku z tym językiem może być problem, a nawet skarżą się na to, że w Chinach jest firewall. Podróżowanie poziom ekspert i postawa roszczeniowa bez przygotowania się do wyjazdu. Tak więc nie bójcie się pekińskich terminali lotniczych!

Nie ogarnąłem sobie noclegu w Pekinie, więc przeszedłem płynnie do pisania zapytań na couchsurfingu. Zapytania pisałem około trzech godzin. W tym czasie poznałem dwie Chinki, które nie mogły mnie przenocować, ale zaproponowały spotkanie, a także zaczęły mi podpowiadać, gdzie tanio mogę przenocować. Ja jednak uparcie nie odpuściłem i w końcu dostałem akceptację w świetnej lokalizacji: pomiędzy lotniskiem, a centrum historycznym miasta. Musiałem się szybko zebrać, aby zdążyć w przerwie lunchowej mojej hostki. Liyang Lin podała mi swoje id na wechat i wysłała mi lokalizację, bo po adresie chińskim, żadna z nawigacji nie chciała mnie poprowadzić dobrze. Wykorzystaliśmy jeszcze bardzo fajną funkcjonalność w wechacie do udostępniania swojej lokalizacji online, co świetnie nadaje się do znalezienia człowieka w chińskich tłumach.

Liyang zaprowadziła mnie do swojego mieszkania w bloku z wielkiej płyty. Mieszkanie było całkiem czyste. Myślałem, żeby rzucić rzeczy i uderzyć na miasto, ale Liyang powiedziała, że mogę zostać dłużej, a jak będę wychodzić to drzwi się zatrzasną, a później będę musiał na nią zaczekać. Nie da się takich sytuacji zmarnować w podróży: prysznic, akumulatorki, pranie. Nie uwierzycie, ale nawet kafieterka się znalazła i zrobiłem pyszną kawę!

Ogarnięty, czysty wybrałem się do głównego sklepu Xiaomi, o którym dowiedziałem się od Dawida. Żeby było ciekawiej to poznałem go przez tego bloga. Jechałem bez nadziei, aby upewnić się, że nie ma szans kupić chińskiego „MacBooka”, po drodze jeszcze gubiąc się w chińskim transporcie naziemnym. Od razu Wam powiem, żebyście z niego niekorzystali, bo możecie utknąć w strasznych korkach. Najlepiej jest dojechać najbliżej stacji metra do Waszego celu i stąd przejść się spacerkiem. Wróćmy do Xiaomi, okazało się, że poszukiwany przeze mnie laptop był w sprzedaży w sklepie stacjonarnym w nominalnej cenie tj. 4999 juanów, co było równowartością około 2900 złotych. Okazało się, że kartą płacić nie można więc nim zjechałem do bankomatu sprawdziłem stan konta, ku mojemu zdziwieniu, był on niższy niż się spodziewałem. Tak więc czekał mnie powrót tutaj dnia następnego, po uzupełnieniu środków.

Niedaleko stąd znajdował się szpital w którym pracowała Dido, Chinka z cs, która nie mogła mnie przyjąć, ale chciała się spotkać, na początku 2016 roku pracowała w Polsce w hospicjum. Bardzo chciałaby się nauczyć polskiego, ale niestety nie starcza jej na to czasu. Kiedy już się odnaleźliśmy zdecydowaliśmy się pójść do dość turystycznego miejsca w okolicy Hutongów wokół stawu, nazywającym się bardzo doniośle: morze północne. Dido obiecała mi, że zjemy coś ciekawego i nie zawiodła mnie. Pierwszy raz w życiu miałem okazję zjeść kałamarnicę, panierowaną i wrzuconą całą do rozgrzanego oleju. Wyglądało to troszeczkę strasznie, ale kałamarnica, była przepyszna. Rozmawialiśmy o Polsce, Chinach różnicach między nami. Przysiedliśmy na murku, żeby popatrzeć na sunące morze turystów i w tym czasie doczepił się do nas chiński żołnierz, który zaczął robić nam zdjęcia. Jak się okazało, służy on na północy kraju, a teraz był w trakcie leczenia i wyrwał się ze szpitala, bo to była dla niego szansa spotkać obcokrajowców. Chciał robić im niepozowane zdjęcia i tak zdobyłem swojego pierwszego paparazzi. Przyznam, że zapomniałem zabrać ze sobą aparatu, więc fotki były mi jak najbardziej na rękę. Byłem ogromnie zaskoczony podejściem wojskowego, który pytał mnie co myślę o Chinach, czy mi się tu podoba, jak różni się mój kraj itd. Zrobiło się dość późno, a ja byłem umówiony jeszcze na kraftowe piwo z kolejną Chinką i jej gościem z Francji. Xiwen Li tak samo ma wielu znajomych z Polski, rozmawialiśmy praktycznie o wszystkim, aż do zamknięcia lokalu. Po czym okazało się, że metro nie jeździ, ja mam prawie rozładowany telefon i nie bardzo wiem jak wrócić (zorientowałem się oczywiście po pożegnaniu). Próbowałem złapać taksówkę, ale nic się nie udawało, wszystkie były pełne. Do tego strasznie mnie denerwował fakt, że napisy „taxi” nie są podświetlone więc dopiero w ostatnim momencie orientowałem się, że to jedzie taksówka. Po dziesiątej nieudanej próbie zdecydowałem się, że muszę zapamiętać drogę, wyłączyć telefon i biec do celu. Na szczęście nie miałem daleko, po około trzydziestu minutach dotarłem do celu, a raczej w jego pobliże, bo okolic zupełnie nie poznawałem. Włączyłem telefon, który pomógł mi zrozumieć gdzie jestem. Okazało się, że moja hostka się o mnie martwiła, zastawiła mi nawet wejście do klatki cegłą, abym mógł się dostać, bez zawracania jej głowy. Wpadłem mocno zadyszany i opowiedziałem jej całą historię przy lampce wina. Później był już tylko prysznic i sen w bardzo wygodnym łóżku…

Dodaj komentarz