35 Dzień podróży (22.09)

czyli połówka za mną

Wstaliśmy samym rankiem, skoczyliśmy do sklepu kupić życiodajnej kawie. Ja skończyłem post i poczekaliśmy, aż naładuje mi się wszystko to co nie zdążyło w Ułan Ude. Następnie bach na trasę i łapanie stopa, które tutaj jest mega proste. Chyba trzecia maszyna się do nas zawróciła. Tak jakby przemyśleli, a w sumie to możemy ich wziąć. I znów jechaliśmy ekonomicznym autem Toyotą Prius. A w środku była czwórka Mongołów, oczywiście znów język okazał się barierą językową nie do przeskoczenia i trzeba było wszystko wyjaśniać na palcach i gestami. Pokazywałem zdjęcia, które zrobiłem podczas podróży, a Johny puszczał im muzykę z mp3. Tak dojechaliśmy do Darchanu, trzeciego największego miasta w trzymilionowej Mongolii, które liczy całe 74 tysiące ludzi. Poszliśmy w pierwsze lepsze miejsce pojeść hurusz, a następnie kupić kartę SIM, abym mógł dziergać te posty na telefonie.

Hack Life, bo coś dawno ich nie było:
W Mongolii najtańszym mobilnym operatorem jest Unitel, przy czym ma w miarę rozsądny zasięg.

Ja sam zrobiłem błąd, za prawie 50 zlotych dostałem całe 2 GB danych, którymi oszczędnie rozporządzam. Dalej poszliśmy na Czarny Rynek, na którym można kupić praktycznie wszystko zaczynając od nowych portek abibasa, a kończąc na świeżym koźle. My wygraliśmy jedynie ekonomiczną opcję z kumysem nalanym nam wprost do butelek w których wcześniej nosiliśmy wodę. Jesień w Mongolii nie jest najlepszym czasem do podróżowania jednak wrzesień – październik to sezon robienia kumysu, kiedy to go można pić świeżym i kiedy jest on najsmaczniejszy. Odpoczeliśmy przed rynkiem pijąc kumys i siedząc na ławkach i odganiając alkoholików, którzy wciąż chcieli od nas kasy i papierosów.

Dalej poszliśmy pod klasztor buddyjski, w którym robi się kasę na turystach, za wejście do głównej świątyni i robienie w niej zdjęć życzą sobie bagatela 20 zlotych od osoby. Ładnie podziękowaliśmy za tą wątpliwą przyjemność. Johny poszedł poleżeć, a ja poszedłem wraz z szaloną pijaną buddyjką uczyć się dziwnych różnych pozycji do modlenia się, które są pokazywane na obrazach z Buddą. Kiedy już miałem tego wszystkiego dość zebraliśmy się na dworzec odnogi kolei transsyberyjskiej idącej do Pekinu przez Mongolię.

Dalej były pomniki buddy i niejakiego pisarza mongolskiego i stop w kierunku trasy na Erdenet, do którego jednak nie chciałem dojeżdżać dzisiaj. Wyszliśmy na zakręcie na Erdenet i zaszliśmy do pobliskich jurt, tam spotkaliśmy jednego policjanta pijącego wódkę z MongołamI, ja też wypiłem symboliczny kieliszek. I pierwszy raz udało mi się troszeczkę porozmawiać za pomocą Google Translator. Niestety trzy miliony ludzi wpływają na to, że nie ma tu możliwości czytania fraz, a tym bardziej rozpoznawania mowy. Wszystko trzeba zapisywać ręcznie i jeszcze trzeba wiedzieć jak zapisywać mongolskie znaki różniące się od rosyjskich. Ehh nie będzie tu z tym prosto…

Dalej stop… tym razem zatrzymał się człowiek mówiący po angielsku. Jak miło jak radośnie, a wszystko dlatego, że pracuje dla niemieckiej kompanii. Dojechaliśmy takim sposobem do miejsca w którym rozpoczynała się droga do monastyru buddyjskiego z osiemnastego wieku, który zachował się w najlepszym stanie po represjach komunistycznych 1937 roku. To dzięki temu został wpisany na listę światowego dziedzictwa Unesco. Problem w tym, że tutaj zaczynała się droga w stepie wydająca się na zupełnie martwą. Cóż robić, pewni siebie ruszyliśmy hardym krokiem. Ale, ale przerwa na toaletę. W tym czasie podjechało auto nie dając nam spokojnie ulżyć sobie. Jechała w nim francuska turystyka, która, gdy dowiedziała się, że zamierzamy przejechać prawie 50 kilometrów stopem przez step była zszokowana, zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie i w tym czasie podjechało drugie auto jadące tym razem w naszym kierunku. Przewodniczka Aurelie zatrzymała je i poprosiła kierowcę, aby ten podebrał nas do monastyru. Szybko wymieniliśmy się kontaktami i pożegnaliśmy, już za chwilę nagrywaliśmy świetne filmiki z przepięknych górzysto-stepowych krajobrazów Mongolii. Kiedy dojechaliśmy na miejsce było już zupełnie ciemno.

Zapytaliśmy więc czy moglibyśmy spać przy jurcie. Gospodarze zaprosili nas jednak do środka ugościii na cajem (mongolska herbata z mlekiem bez cukru na początek dość mdła, ale można się do niej przyzwyczaić) i mongolskim jedzeniem składającym się z wołowiny, makaronu i odrobiny warzyw. Przygotowali dla nas legowisko nawet pomimo tego, że mieliśmy śpiwory dostaliśmy zapasowe kołdry zdążyliśmy się nawet pobawić z ich córką i w takim miłym nastroju upłynął nam drugi dzień w Mongolii.

Dodaj komentarz