33. Dzień podróży (20.09)

Wstaliśmy około 7:00 i okazało się, że prąd powrócił. Podobno wyłączyli go o północy, ale ja mam taki sen, że można by mnie w nocy wynieść na łóżku polowym przed Polski Dom i pewnie długo bym się nie zorientował co się dzieje. Tak więc znów przyszło mi czekać na moją elektronikę. Johny nie przejął się tym specjalnie, przysiadł na miejscowym komputerze i zaczął oglądać rosyjską wersję „You can dance”, która tutaj została przetłumaczona na Tancy. A ja wraz z Krystianem (miejscowym nauczycielem języka polskiego z Zielonej Góry) pogrążyłem się w niekończących się rozmowach o życiu, jego sensie, czym jest polskość, przynależność do nacji, o polonii itd.

Po dwunastej całkowicie się zebraliśmy i wyszliśmy w poszukiwaniu świętego grala czyli nowej karty sd na materiał wideo. Nie było to takie proste jak wszystkim się nam wydawało, wszędzie pojemności rzędu 32 GB, czyli zupełnie bezużyteczne z mojego punktu widzenia. W końcu ktoś powiedział nam byśmy poszli do głównego sklepu elektronicznego na miejscowym „Arbacie”. Czyli części ulicy Lenina wydzielonej tylko dla pieszych, która naprawdę przypominała Arbat z Moskwy. W tak zwanym międzyczasie zdążyłem kupić papierową mapę Rosji, marker, a długopis fluorescencyjny pomimo upadku komunizmu okazał się dalej towarem deficytowym, niemożliwym do dostania, a może nie wystarczyło mi cierpliwości, aby go znaleźć. Pożegnaliśmy się z Krystianem i poszliśmy na Arbat.

Niestety nie mieliśmy czasu na zwiedzanie miasta i tak pobyt w Rosji się przedłużał. Warto się w tym mieście będącym stolicą republiki Buriacji przejść do Centrum Szamanizmu. Od razu zaznaczam, że idąc tam nie zobaczycie prawdziwych szamanów, a gości, którzy pokażą Wam namiastkę tego kim są prawdziwi szamani przy czym ogolą Was z kasy. Ale jeżeli ma się tylko parę dni urlopu i pieniądze to co zrobić? Oczywiście cieszyć się tą namiastką, a nie narzekać, że nie widziało się prawdziwego szamana. Prawdziwi szamani, mieszkają w lasach, czy na wsiach, nie bardzo przejmują się ludźmi, ale ludzie przychodzą do nich uzyskać troszeczkę miejscowej mądrości. Dowiedzieć się jak wyleczyć różne choroby, przy czym równolegle korzystają z aptek i normalnych lekarzy. Znajduje się tutaj też maleńki klasztor buddyjski, nazywany po buriacku dacan. Jest on malutki i bardzo zniszczony. Wyznawców buddyzmu jest tu naprawdę niewielu, dlatego też odpuściliśmy sobie zobaczenie go. Jednak jeżeli będziecie mieli okazję gorąco polecam przejście się tam na Łysą Górę i przyjrzenie się temu miastu, które ogromnie różni się od innych sowieckich molochów. Różnica ta jest widoczna przede wszystkim w części podmiejskiej, gdzie wszyscy mają swoje malutkie drewniane domy. Zajmujące potężne terytorium, wyglądające jak megawioska.

Idąc ulicą Lenina i równoległą do niej ulicą Smolina, możemy popodziwiać stare drewniane budynki pamiętające czasy alternatywnego jedwabnego szlaku do Rosji. Niestety to nie Irkuck, więc znów są one zaniedbane i nikt nie widzi w nich nic cennego. Czekają na zgnicie i przyjście mądrzejszego mera albo na postawienie w ich miejscu nowego centrum handlowego jak w Permie.

Idąc po Arbacie zebrało nas na żarty, ponad połowa mieszkańców Ułan Ude to Buriaci. Johny powiedział, że Rosjanie dla miejscowych są nieciekawi, więc trzeba udać turystów ze Stanów Zjednoczonych i rozmawiać po angielsku i pytać młode Buriatki o drogę i żeby pokazały nam jak tam dojść pomimo tego, że mamy gps i mapę. Nie uwierzycie, ale się udało. Dziewczyny uwierzyły, że jesteśmy z Kalifornii i zaprowadziły nas prosto pod DNS Computer Center. Pod samym sklepem przyznaliśmy się, że zażartowaliśmy sobie z nich.

Zakupy, zakupy i trafiliśmy na stację autobusową, aby dowiedzieć się jak najtaniej wyjechać z miasta do miejsca skąd spokojnie można byłoby łapać stopa. Ładna Buriatka, w której żyłach płynęła też słowiańska krew wyjaśniła nam, że w kasie nie kupimy biletów, że trzeba iść dogadywać się z kierowcami jadącymi w stronę Kiachty czyli granicy mongolskiej. Pierwsza marszrutka duo której podeszliśmy, zabrała nas za darmo do samego Iwolgińska oddalonym 30 kilometrów od centrum Irkucka. Iwolgińsk to ostatnie miejsce w Rosji jakie chciałem odwiedzić. Jest ono związane z postacią Itigielowa Daszy Dorża. Był on buddyjski lama, z którego życiem jest związane wiele cudów, żył on na przełomie XIX i XX wieku. Pomimo rewolucji i represji komunistycznych niszczących buddyjskie świątynie dał radę dalej głosić jak dojść do pełnego oświecenia i nirwany. Jeśli znajdę czas mogę przetłumaczyć Wam całą jego historię. Najciekawszym faktem z jego życia jest sposób w jaki zmarł. Przed swoją śmiercią zebrał mnichów wokół siebie i dał ostatnią lekcję. Po czym poprosił, aby jego uczniowie zaczęli śpiewać pieśń pogrzebową. Oczywiście nikt nie chciał zacząć, więc zaczął sam, a uczniowie powoli zaczęli się do niego przyłączać. W pewnym momencie zamarł w pozie lotusa i podobno w tym momencie osiągnął pełną nirwanę czyli ucieczkę z ciągłego cyklu narodzin i śmierci w różnych wcieleniach czyli samsary. Jego ciało do dziś nie ulega rozpadowi i wciąż jest ciepłe, ma około siedemnastu stopni. Jest ono umieszczone w głównej świątyni i wystawiane dla wiernych tylko na największe święta. Według niektórych jest on wciąż żywy i w pewnym czasie ożyje w swoim ciele. Jednak różni rosyjscy uczeni dowiedli, że jest on martwy, ale nie wyjaśnili fenomenu nie rozkładającego się ciała.

Przyszło nam dojść do świątyni około ośmiu kilometrów, zrobiliśmy koło kręcąc wszystkimi bębnami na których są zapisane mantry buddyjskie, czyli modlitwy buddyjskie. Kręcenie nimi ma podnosić je ku niebu. Na to niewiele wspólnego z Buddą, który prosił, aby z jego lekcji nie robić wiary. Jest to pewien sposób na biznes i robienie kasy. Zrobiliśmy pełen okrąg i spróbowaliśmy wejść do głównej świątyni, w środku której była jakaś wycieczka i poprosili nas, żebyśmy zaczekali na zewnątrz. Czekaliśmy z 20 minut, po czym poszliśmy wypić kawę i zjeść pierogi buriackie. Gdy wróciliśmy świątynia była już zamknięta, widać nie dane było nam jej zobaczyć.

Sama świątynia powstała o dziwo w 1945 roku zaraz po zakończeniu II wojny światowej. Według wersji oficjalnej było to podziękowanie Stalina za bohaterką walkę Buriatów, wedle miejscowych buriaccy szamani świetnie przewidzieli, kiedy zrobić kontratak przeciwko Niemcom i miało to być podziękowanie za tą pomoc. Nie wiem czemu, ale ta druga wersja dużo bardziej mi się podoba. Oczywiście wszyscy mnichowie, byli tutaj postawieni i infiltrowani przez sowiecką bezpiekę. Dopiero po rozpadzie związku ludzie zaczęli normalnie uczestniczyć w świętach buddyjskich.

Zebraliśmy się w kupę i zaczęliśmy wracać do trasy. Podebrała nas samotne jadącą buddyjka Alima, która zupełnie nie bała się dwóch facetów z dużymi plecakami. Tak bardzo była uduchowiona. Dojechaliśmy do trasy skąd w końcu pierwszy raz w Rosji złapałem UAZa na stopa. Tym razem pojechaliśmy z buriatami jadącymi do rzadko występującej tu pomiędzy stepami tajgi zbierać orzechy piniowe. Zostaliśmy wyrzuceni około 100 kilometrów przed mongolską granicą na przystanku, który idealnie nadał się nam na nocleg.

Na koniec jeszcze buriackie słówka:
Dzień dobry! – Sajn bajna!
Dziękuję za pomoc – tuchalchandatnaj
Przepraszam – namaje hulisyt
Dziękuję – hajn daa!
Tak – zaa
Nie – ugy
Potrzebuje Waszej pomocy – namda tuhalmaża heregtej
Do widzenia – bajartaj

Więcej ciekawostek znajdziecie tu:
http://www.morintour.com/information/dictionary/

PS: Odnośnie polskiego domu w Ułan Ude stworzę oddzielny post prawdopodobnie będąc już w Polsce, nie chcę zamknąć tego pobytu w jednym akapicie, bo jest naprawdę o czym poopowiadać.

Dodaj komentarz