6. Dzień podróży (24.08)

Obudziłem się o szóstej i od razu zrozumiałem, że nie skończyłem zadania z wczoraj i od razu zacząłem kontynuować post. Jednak przeceniłem swoje możliwości i około siódmej znów zasnąłem. Obudziliśmy się znów o dziewiątej i przypomniałem sobie, że trzeba zgrać filmy z kamery na dysk. Myślałem, że takie 128 gigabajtów filmów zgra mi się w około 10 minut, a skończyło się na ponad godzinie, może błąd w tym, że robiłem to za pomocą swojego telefonu? Z rana wykorzystałem jeszcze to, że miałem dostęp do ciepłej wody i zaraz jak tylko się ogarnęliśmy, Żana zaprosiła nas na śniadanie. Każde z nas dostało po aromatycznej kawie, jajecznicę z pysznym białoruskim chlebem, ser i smaczną wędlinę. Jakby tego było mało czekały na nas jeszcze przepyszne ciasteczka noszące nazwisko Borysa Godunowa. Okazało się, że niestety mama Eleny wyjeżdża i zostaniemy tylko z jej synem. W związku z tym czym prędzej wręczyliśmy jej wypisaną pocztówkę z Warszawy z długimi podziękowaniami. Zjedliśmy, pożegnaliśmy się z Igorem i ruszyliśmy na miasto.
Dzisiejszy dzień zdecydowaliśmy wykorzystać do poznania orientalnej części Białorusi. Pierwszym naszym (co prawda nietrudnym) celem było odnalezienie meczetu w Nowogródku. Niestety jak wszystkie świątynie tam, był zamknięty dla odwiedzających. Kolejnym naszym celem była białoruska mekka czyli miejsce do którego mogli pielgrzymować wszyscy białoruscy Tatarzy zamiast do Mekki. Wioska ta to Katolyszy (a nie jak podają bezdroża Łowczyce). Nazwa brzmi jak dana na złość, że niby mieszkają tam katolicy.
Ale wróćmy do tego jak tam się dostaliśmy. Jest to naprawdę niedaleko od Nowogródka, jedynie 7 kilometrów, ale i tak połasiliśmy się na stopa. Zabrała nas para prawosławnych Białorusinów, jacy byli zachwyceni polskimi księżmi w Nowogródku, którzy w kościołach robią msze po białorusku i mówią lepiej w tym języku niż większość Białorusinów. W tym momencie kk zyskał u mnie dużego plusa. Nie zdążyliśmy się nawet rozgadać. A już byliśmy w bajce i to nie Muminki, a ja nie byłem włóczykijem. To nazwa wioski przez którą musieliśmy przejść by dostać się do Tatarów. Przynajmniej tak przewodnik podawał, co później okazało się bujdą. Plusem tej drogi było to, że na swojej drodze mieliśmy wiele kolorowych drewnianych domów, które naprawdę robiły niesamowite wrażenie. Nazwa wioski tylko to podkreślała. Po drodze przeszliśmy przez cmentarz, który znajdował się na szczycie górki jakby specjalnie postawiony by muzułmanin pamiętał, że obok są prawosławni. Na tym cmentarzu spotkaliśmy nawet jedną polską tabliczkę z końca XIX wieku o której wszyscy dawno zapomnieli. Po pół godzinie doszliśmy do wioski tatarskiej. Górował nad nią meczet ze swoim cmentarzem. W pierwszej kolejności udaliśmy się w tym kierunku, ale żeby tradycji stało się zadość było znów zamknięte. Poszliśmy więc do jednej z najbliższych chatek i okazało się, że trafiliśmy na jednego z ostatnich nielicznych Tatarów z tej wioski. Tutaj zostało ich jeszcze troje. Nasz Tatar to schorowany prawie dziewięćdziesięcioletni dziadek, który stracił nogi w czasie drugiej wojny światowej. Zostaliśmy praktycznie zmuszeni do zjedzenia skromnego posiłku składającego się z mleka i ciemnego chleba. Jeśli tylko byśmy zechcieli, gospodarze chętnie by nas przyjęli bat mass noc, ale mieliśmy inne plany… Dziadek powiedział nam, że do meczetu się nie dostaniemy, tak samo przedstawił nam swoją historię. Ale głównie to jego żona opowiadała, a była ona Białorusinką, na początku pomyślała w ogóle, że sam jestem Tatarem  Myślałem, że na tych terenach tak samo jak w Polsce mieszkali tutaj krymscy Tatarzy, którzy walczyli za polskiego króla, ale jeśli wierzyć dziadkowi to byli to kazańscy Tatarzy, jacy zostali wysiedleni w momencie podbicia chanatu kazańskiego. Po wypiciu chyba z pół litra mleka zdecydowaliśmy się pójść na cmentarz muzułmański. Znaleźliśmy na samym początku grób nad jakim modlitwa miała cudownie uzdrawiać. Tatarskie tradycyjne nagrobki powinny pokazywać gdzie znajdowały się stopy i głowa pochowanego. Co ciekawe, napisy na grobach znajdowały się za głową, a nie jak u nas patrząc od strony stóp. Prawie wszystkie posiadały napisy po tatarsku i, co ciekawe, znaleźliśmy groby polskich Tatarów lub po prostu muzułmanów jacy służyli w polskiej armii i mieli wypisane nagrobki po tatarsku i polsku. Od razu w głowie pojawiła mi się postać Józefa Bema, Polaka, który ostatecznie został muzułmaninem i był bohaterem wojennym Polski, Węgier i Imperium Osmańskiego. Po tylu wrażeniach zdecydowaliśmy się pojechać na szlak Adama Mickiewicza do Karelicz. Jednak nie dane nam było tam dojechać. Bo samochody praktycznie w ogóle się nie zatrzymywały. Jedyną fajną, rzeczą z tej części dnia było to, że przejechaliśmy się dwa razy sowieckim Iłem, który wygląda bardzo podobnie do polskiego Jelcza. Przejechaliśmy ledwo 20 kilometrów i dojechaliśmy do Wilkowycz, liczyliśmy na to, że ktoś nas przyjmie w domu, ale dziś okazało się, że straciłem wiarę w całą dobroć Białorusów. Nic z tego nie wyszło zostaliśmy potraktowani jak złodzieje i nikomu nie przeszkadzało to, że będzie zimno w nocy itp. (mam tu bardziej Arynę na uwadze, bo ja jestem na to przygotowany). Ostatecznie znaleźliśmy małe jeziorko, rozbiliśmy tu płachtę na kawałku betonowej płyty. Była jeszcze chwila na zjedzenie ostatniej polskiej konserwy i pójście dość pod światłem gwiazd.

Dodaj komentarz