22. Dzień podróży (16.09)

Obudziliśmy się w magazynie, to była ciężka noc, spanie na dywanie, który leżał na betonie… Hasan w nocy napompował materac, żeby Edyta mogła wygodniej spać. Pobudka jak w wojsku – Wstawać, wystarczy tego spania! Kiedy Abderhaman ze swoim kolegą wypakowywali auto, my wzięliśmy prysznic z wiadra, drzwi zastawiając płytą wiórową. Później, marokańskie whiskey, czyli mocno słodzona herbata, narzekanie na kaca, rozmowy o alkoholach itd. Zapakowaliśmy się do Volkswagena Transportera i ruszyliśmy pod kasbah (zamek), gdzie się pożegnaliśmy. Śniadanie i wtedy dopiero dzień się dla nas zaczął.

Teraz trochę o miejscu w którym się znaleźliśmy. Warzazat czy Ouarzazat po francusku to średniowieczne miasto leżące pomiędzy górami masywu Antyatlasu. Jest to Ksar – miasto berberskie, czyli należące do koczowników, autochtonicznej ludności Sahary. Cerę mają tak jasną, jak Europejczycy, wyglądem niewiele się od nas różnią. Mimo, że w XII wieku przyjęli Islam to i tak po cichu zachowali swoje wierzenia do początków XX w. Przyjęli go za sprawą pewnego mnicha, który uczył się na bliskim wschodzie i znał dobrze astronomię i języki. Dzięki posiadanej wiedzy przyjechał na te tereny czynić „cuda”, przewidywał pogodę, zaćmienie słońca itp. Jednak głównym przyczynkiem przyjęcia Islamu przez Berberów były podatki. Arabowie nie nawracali ich siłą, a podatkami, które jako niewierni musieli im płacić. Wcześniej od niechcenia byli chrześcijanami, ale też specjalnie w to nie wierzyli. Wielowiekowa integracja z Arabami i zmiany prawa po okresie kolonializmu sprawiły jednak, że Berberzy w dużym stopniu stracili swoją odrębność.

Berberzy swoją nazwę zawdzięczają Rzymianom i Fenicjanom, miały to być ludy bardzo barbarzyńskie i stąd ta nazwa. Może ze szkoły nie pamiętacie tej nazwy, ale zapewne gdzieś obiło się Wam o uszy coś o Tuaregach, to też Berberzy, ale z Libii. Na pewno znacie dwójkę sławnych Berberów: Edith Piaf i Zinedine Zidane. Nie dziwi, że dostali francuskie paszporty skoro większość ziem ich przodków była francuskimi koloniami. Berberzy w większości byli beduinami – koczownikami, którzy przemierzali Saharę ze swoją trzodą wędrując od oazy do oazy. Ciągłą wędrówkę wykorzystywali również do handlu przewożąc cenne towary, którymi handlowali. Latem zazwyczaj zatrzymywali się w okolicach Atlasu i ziem marokańskich rolników, aby spokojnie przetrzymać trudny czas. Niejednokrotnie też zatrudniali się jako rolnicy, na których w Maroku był duży popyt. Na zimę natomiast, ze swymi namiotami i zwierzętami, zapuszczali się głęboko w Saharę.

Dziś już nie spotkamy prawdziwych Beduinów. Wiecie dlaczego? To przez samochody, które za beduinów mogą szybko przetransportować cenne produkty, ale też przez marokańskie prawo, które zabrania im mieszkania w namiotach i zmian miejsca pobytu. Była to głupia i bezmyślna decyzja, bo zabiła ogromny kawałek kultury. Ciężko sobie wyobrazić, że wnukowie czy prawnukowie beduinów zdecydują się wrócić do nomadycznego, ciężkiego życia. Ogromna ilość bezcennej wiedzy przepadła bezpowrotnie.

Jednak Berberzy to nie tylko koczownicy, niektórzy z nich osiedlili się i zaczęli budować fortece i malutkie miasta. Cechowali się ogromną walecznością i  to, że w XII wieku na tron Maroka wprowadzili swoją dynastię nie było przypadkiem. A Warzazat był jednym z głównych centrów berberyjskiego świata. Znajduje się tu niesamowity różowy kasbah – jak cały Marakesz. Zbudowany jest z najprostszego budulca – gliny wymieszanej z krowim łajnem i pociętej słomy. Z takich, ręcznie wyrabianych, placków sklejono cały majestatyczny budynek, który do dziś robi niesamowite wrażenie, pomimo tego, że dalej cuchnie krowimi odchodami. A nazwa tego miejsca to Taourist.

Większość tego typu budynków w Maroku znajduje się w stanie rozkładu. Ten pojedynczy zameczek ostał się dzięki produkcjom Hollywood. W Ouarzazat kręcono takie filmy jak: Gladiator, Indiana Jones, Aleksander czy Prince of Persia. To tylko kilka z tytułów filmów kręconych w tym mieście filmów. Były także nagrania, oprócz arabskich produkcji historycznych, także filmy dotyczące Egiptu, Indii czy nawet Tybetu. Jak widać miejscowe pejzaże świetnie nadają się do wielu różnych geograficznie filmów. Niestety, w środku kasbah wygląda w znacznej jego części jak sala szpitalna pomalowana farbą olejną. Na szczęście jednak jest kilka pokoi – perełek. Nie polecamy zwiedzania z przewodnikiem. W środku jest naprawdę fajnie, można się zgubić i odnaleźć. Ilość krętych ścieżek, wąskich i niskich przejść robi wrażenie. To nie frazes z przewodnika, ale naprawdę parę razy się zgubiliśmy. Atrakcja za 12 złotych. Zupełnie warta swojej ceny!

W okolicy znajdują się jeszcze dwa muzea z rekwizytami z różnych, nagrywanych tutaj filmów.  Opowiadają o rozwoju przemysłu filmowego w tym mieście nazywanym z tego powodu Oullywood. Wokoło jest naprawdę ogromna ilość studiów filmowych, co na przejeżdżającym robi ogromne wrażenie. Niestety nie mieliśmy czasu, aby wpaść do tych miejsc. Skierowaliśmy się do wyjścia z miasta i salonu Orange, bo skończył się nam internet.

Life hack:
Będąc w Maroku kupuj karty sim tylko i wyłącznie w salonach operatorów, inaczej zostaniesz skrojony. My w taki sposób zostaliśmy oszukani dwa razy. Za 2 GB internetu na tydzień zapłaciliśmy ledwie 20 dirhamów ˜= 6 złotych.

Wyskoczyliśmy za miasto z tabliczką na Agadi. Niesamowite! – pierwsze auto się zatrzymało, pomimo, że ruch był beznadziejnie niski, a kierowca jechał do samego Agadiru! Byliśmy zbawieni, ale o historii tego stopa dowiecie się w kolejnym poście. W samym Agadirze twardo negocjowaliśmy cenę pokoju trzyosobowego jak za dwuosobowy, a nawet trochę taniej. Recepcjoniście spodobał się sposób w jaki się targowaliśmy za co bardzo nas polubił. Sai?!

Dodaj komentarz