47. Dzień podróży (04.10)

Nasi dobrodzieje wyjechali przed nami, a my skorzystaliśmy z tego, że mogliśmy się pobyczyć do 9:00. Później trasa, i co? Środek Gobi, cisza, nikt nie jedzie, mija pierwsza godzina, przejechało jedno auto, druga, drugie… Kurczę… Zaczynaliśmy się trochę denerwować tym ruchem, gdy zatrzymał się Urt ze swoją terenową Toyotą. Jest on współwłaścicielem firmy ochroniarskiej, w której sam pracuje.

Sam z siebie dał nam 20 000 tugrików. I zabrał do restauracji nas nakarmić, Ajrag, caj i byliśmy pełni. Urt mówił dostatecznie dobrze po rosyjsku byśmy się zrozumieli. Nie chciał nas puścić dalej samych, bo jak twierdził, Chiny są niebezpieczne, zabrał nas na przystanek i razem czekaliśmy na autobus do Chin i lapał nam na stopa co lepsze maszyny. Jeszcze w międzyczasie mieliśmy z nim małe treningi samoobrony, to była świetna rozgrzewka. Na koniec okazało się, że autobus jadący do Chin jednak przyjechał o godzinę wcześniej niż się spodziewaliśmy, Urt wsadził nas do środka, zapłacił za bilet i tak pojechaliśmy za darmo i bez problemów do Chin.

Droga była nudna, nikt z nami nie rozmawiał, na zewnątrz lał deszcz, ciężko powiedzieć jak się cieszyłem, że jestem w środku. To tutaj napisałem większość postów z Mongolii. Koło siedemnastej byliśmy na granicy. Nikt nas o nic nie pytał, mongolską granicę przeszliśmy bez problemów, i, o dziwo, chińską tak samo. Dojechaliśmy do Erenhot i cieszyliśmy się jak dzieci, że jesteśmy w Chinach, że na ulicach są tuktuki itd. To przygraniczne miasto zrobiło na nas ogromne wrażenie: czyste, zadbane, dobrze utrzymane, z szerokimi ulicami, ładnymi domami itd. Podejrzewałem jedynie, że jest to zrobione specjalnie na pokaz, jak w wielu przygranicznych miastach. Wszystko, co trzeba zrobić, zrobiliśmy, znaleźliśmy bankomat, ale już do restauracji nie pozwolił nam dojść silny deszcz. Gdy przeszedł, poszliśmy zjeść, ale najpierw czekała nas długa sesja zdjęciowa . A później poszliśmy spać do pagody w parku wybudowanym na cześć olimpiady w Pekinie.

Dodaj komentarz