55. Dzień podróży (10.12)

Czyli najarany wyhasany

Wylecieliśmy z mieszkania jeszcze przed dziewiątą rano, okazało się, że wczoraj zmarnowałem czas targując się o przejściówkę, która nie pasowała do tego co chciałem podłączyć. Mądry ja wyrzuciłem paragon, jednak w Chinach nawet bez paragonu można zwrócić towar o ile sklep jest mały i pracodawca Was pamięta. Tak też zrobiłem, w tym celu znów wróciliśmy do miasta. Po udanej akcji poszliśmy triumfalnie zjeść. Tym razem Chińczycyodnieśli zwycięstwo, byłem cały mokry, leciały mi łzy i katar płynął z nosa. Było smaczne, ale strasznie ostre. Johnny jeszcze gorzej zniósł to, ale ostatecznie daliśmy radę.

Później rozdzieliliśmy się, on został pochodzić po galeriach, a ja pojechałem do taoistycznej świątyni ośmiu nieśmiertelnych. Nie było to coś powalającego na kolana więc odrobinę żałuję, że nie wyjechaliśmy z miasta. Kiedy wróciłem okazało się, że Johny znalazł gościa, który miał trawkę u siebie w akademiku. Pięknie! Najarany wyhasany! Gość zabrał nas w taksi i pojechaliśmy do niego do akademika. Tam wszystko zostało przygotowane i przy muzyce ambientowej spalone. Za palenie trawy w Chinach grozi kara więzienia za pierwszym razem do trzech lat. Ziomek na początku chciał nas przenocować, ale później zmienił zdanie mówiąc nam, że władze akademika nie pozwalają przyjmować gości na noc i o 20:00 musimy się wynieść. W między czasie okazało się, że Johny się zatruł i siedział następne dwie godziny nad wiadrem. Nasz gospodarz wpadł w tak dziwny stan, że mogłem się z nim komunikować tylko przez wechat. Kiedy tylko Johny się ogarnął wyszliśmy, ja poszedłem zjeść i już w głowie zdecydowałem, że lecimy do hostelu dla własnego bezpieczeństwa. Booking.com i baidu zdziałały cuda i znaleźliśmy się w hostelu.

Dodaj komentarz