Plan był prosty: wstajemy o piątej przed wschodem słońca, wyskakujemy z hotelu i mkniemy na wylotówkę. Często się dziwię, jak znajdowaliśmy siły na takie szaleńcze zrywy. Wszystko po naszej stronie wypaliło i około szóstej trzydzieści znaleźliśmy się za rogatkami Saint Louis. Pora przed świtem okazała się bezpieczna, nikt nas po drodze nie zaczepiał, taksówkarze nie wychwytywali jeszcze naszej białej skóry, więc mogliśmy po drodze przyglądać się, jak zmienia się miasto . Najpierw piękna, aczkolwiek waląca się kolonialna starówka, później most Eiffla, a potem coraz gorsze zabudowania, z czasem zamieniające się w slumsy. Jakie szczęście, że nie przyszło nam iść przez te miejsca, kiedy zawalone są po brzegi ludźmi.