Szczęśliwi Ci, którzy mieszkają w strefie Schengen. Większość z Polaków nie wie co to znaczy stać w kilometrowych kolejkach, być poniżanym i traktowanym jak podczłowiek. My też czasem zapominamy o tym jak fajnie mieszka się w Europie, gdy łapiemy kolejny cebula deal na weekend w Norwegii. W czasie podróży na wschód granice też wydają się przyjemne. Najgorzej do tej pory było na granicy gruzińsko-abchaskiej, którą Hasan przemierzał dwa lata temu, gdzie po znajomości przechodziło się w parę minut, a prosty lud musiał czekać godzinami. W porównaniu z Rosso wszystkie te przygody to błaha fraszka!
Zjedliśmy śniadanko w naszym zapyziałym hoteliku i z samego rana poszliśmy na granicę. Najpierw jakiś wojskowy zabrał nas na bok wypytując się skąd jesteśmy i czy przypadkiem nie jesteśmy dziennikarzami. Zła sława tego miejsca nadaje się na ciekawy artykuł do dobrej gazety, ale zapewne gdyby wojskowi dowiedzieli się, że piszemy bloga to nie przepuściliby nas do Senegalu bojąc się, że taki tekst odstręczy od Mauretanii i tak nielicznych już turystów, a może wtedy dostalibyśmy obstawę i nic złego by się nie przytrafiło? Myśli te nas dręczyły, gdy zmierzaliśmy z dużymi plecakami w stronę zardzewiałej bramy za którą czekał nas posterunek Gambii, za nim prom przez rzekę Senegal do państwa o tej samej nazwie.
Przed samą bramą doczepiło się do nas z siedmiu frendów mówiących po angielsku co nie wróżyło nic dobrego. Opowiadali jak to Senegal i Gambia jest cudowna i jak bardzo się nam spodoba, bo przecież jest lepsza od Mauretanii. Standardowe pytania: how are you, what’s your name etc. Chcieli zabrać od nas paszporty, ale wiedzieliśmy, że jest to zły pomysł. Doszliśmy do bramy przy której stał jeden oficer w mundurze. Jeden z frendów powiedział Hasanowi, aby mu dać paszporty. Oczywiście Michał to zignorował i dał paszporty żołnierzowi w mundurze. Na co wk**wił się ten typek. Zaczął na nas krzyczeć, że jest szefem żandarmerii tutaj i mamy się go słuchać, bo inaczej będziemy mieć problemy. Powiedzieliśmy mu, że nie ma munduru, oznaczeń więc niby skąd mamy wiedzieć kim on jest. Poprosiliśmy, żeby pokazał swój identyfikator. Zlał to ciepłym moczem, bo w międzyczasie żołnierz bez naszej zgody oddał mu nasze paszporty. Wiedzieliśmy, że jesteśmy już ugotowani, ale nie wiedzieliśmy w jaki sposób. Przez cały czas towarzyszyła nam cała ta siódemka murzynów. Widać Arabowie nie bawią się w takie oszukiwanie ludzi. Chociaż hola hola z tym rasizmem! Wszystkim białym, arabskim oficerom przybijali piąteczki, więc i oni mają swoje za uszami. Co chwilę na nas pokrzykiwali co mamy zrobić, bo inaczej nie przekroczymy tej granicy.
Żołnierz przybił piątkę z tym typkiem i zażądał od nas fotokopii paszportów. Był mega zdziwiony, gdy okazało się, że mamy zapas kopii paszportu. Jednak po cholerę mu fotokopie?! Czy tylko po to, że mają usługi poligraficzne w cenie 50 złotych za stronę czy może dlatego, że czasem paszporty giną za tą straszną, zardzewiałą bramą? Teraz możemy tylko gdybać… Nasze paszporty lądowały z rąk do rąk, gdy przemierzaliśmy drogę w stronę okienek pograniczników. Już po jakichś pięciu minutach nie wiedzieliśmy, gdzie się znajdują, kiedy pytaliśmy się „szefa” gdzie są wyraźnie zirytowany mówił się, że nie mamy co się martwić, że wszystko jest pod jego kontrolą. Zostaliśmy zaprowadzeni do jedynego spokojniejszeego miejsca, gdzie można było postawić plecaki i nie martwić się, że jakiś kieszonkowiec nas oszwabi. Jeden z oszustów kazał nam się rozdzielić mimo, że bardzo tego nie chcieliśmy. Był to kolejny sposób, aby nas zastraszyć. Hasan poszedł czekać na odbiór paszportów, a Edyta została na boku z plecakami i była w kółko zaczepiana przez tych typków, którzy zaczęli dotykać jej włosów i rzucać dwuznaczne komentarze. Michał czekając na dokumenty widział dobrze jak lokalsi walczą o możliwość przejścia przez granicę. Wyobraźcie sobie, że urzędnik siedzi za okienkiem przewraca stronami paszportu na lewo i prawo ze wzrokiem zupełnie znudzonym, w tym czasie właściciel paszportu piłuje na niego mordę, aby ten przybił pieczątkę. Prośby, groźby nie działają, urzędnik coś odkrzykuje (zapewne tantryczne money) i powoli ugłije zapełniają jego sakwę, a kiedy uzna, że starczy zaczyna brać się za swoje obowiązki. To kolejny dowód, że byliśmy towarem wyższej kategorii, landrynkami, które trzeba było zrobić w bardziej wyrafinowany sposób za pomocą jedwabnych rękawiczek. W końcu Hasan dostał paszporty z anulowanymi wizami, ale oczywiście nie do rąk własnych, bo „szefunio” zabrał paszporty. Był to najlepszy moment, aby wyrwać mu je i spróbować się załadować na prom, chociaż wątpliwe jest czy pozwolono by nam na niego wejść. Do tego Edzia była gdzie indziej więc zsymchronizowanie akcji byłoby mocno utrudnione. Skończmy z tym gdybaniem. Szef rozpłynął się w powietrzu, gdy Hasan wrócił do Edzi, oczywiście murzyni od razu się od niej w tym momencie odczepili. Zaraz pojawił się szef i powiedział nam, że musimy wyciągnąć po 800 zlotych na głowę, aby przekroczyć granicę. Wg jego kłamstw miały to być pieniądze konieczne do okazania, aby móc przekroczyć granicę. Z perspektywy czasu sądzę, że tutaj popełniliśmy największy błąd, trzeba było powiedzieć, że nie mamy takich pieniędzy, a do przejścia granicy z Senegalem dobrze wiemy, że nie musimy okazywać dowodu posiadanych oszczędności. Zamiast tego zaczęliśmy się kłócić, ale do niczego nie doszliśmy, w kółko byliśmy zastraszani, że to obowiązek itd. Paszportów nikt nam oczywiście nie chciał dać, a żandarmeria mauretańska stanęła oczywiście po ich stronie. Godzina kłótni i dalej byliśmy w kropce. Rades nie rades poszliśmy wyciągnąć kasę z bankomatu mając pełną świadomość, że zaraz możemy zostać obrabowani, ale nie wiedzieliśmy, gdzie szukać pomocy.
Wróciliśmy z kasą, nasz szef miał już przygotowane lewe dokumenty wedle których mieliśmy wymienić nasze pieniądze w trzykrotnie niższym kursie tracąc ponad tysiąc złotych. Znów zaczęliśmy się kłócić, że to nie fair, pokazując jaki jest kurs pomiędzy ugłiją, a frankiem zachodnioafrykańskim itd. Powiedzieliśmy, że w takim razie sami wymienimy pieniądze. Paszportów nie odzyskaliśmy, ale za to dostaliśmy obstawę dwóch frendów, którzy nabijając się z nas zaprowadzili nas do banku w którym pomimo tego, że napisy twierdziły inaczej powiedziano nam, że pieniędzy nie wymienią, jakby tego było mało, postronna osoba, którą tu spotkaliśmy powiedziała nam, że musimy skorzystać z usług wymiany kasy na granicy, bo nikt inny teraz tego nie zrobi. Niezłomni poszliśmy do drugiego banku w którym też nie mogliśmy liczyć na niczyją pomoc. Zazwyczaj w takich miasteczkach przygranicznych są setki osób wymieniających pieniądze, ale tutaj nie spotkaliśmy nawet jednej. Czas upływał, a my dalej byliśmy w kropce. Koniec, końców wróciliśmy do szefa i chcieliśmy chociaż trochę utargować z tej ceny, ale pomimo próśb, gróżb, zgrzytu zębów stanęło na niczym. Zaczynało się robić późno, a napewno nie chcieliśmy zostać w tak niebezpiecznym miejscu na noc, wiedzieli dobrze o tym oszuści, którym nie chciało się z nami gadać, gdy nie chcieliśmy się zgodzić na taki deal. Zdecydowaliśmy się zapłacić, z około 1600 zł po wymianie zostało nam około 600 zł. Zaraz po oddaniu kasy zobaczyliśmy jak nadwyżka z wymiany jest rozdzielana pomiędzy frendów i żołnierzy – był to mega paskudny i perfidny widok. Dokumenty, które miały być nam potrzebne po senegalskiej stronie rozpłynęły się w powietrzu. Na promie wylądowaliśmy w obstawie tylko dwóch frendów. Tu już mogliśmy czuć się nieco bezpieczniej, więc wyrwaliśmy im paszporty z podłych łap. Ignorując ich czekaliśmy, aż łajba przybije do drugiego brzegu. Wyobraźcie sobie, że są niesamowicie dobrze przygotowani, pytali nas na przykład, czy wiemy co to couchsurfing, że mogą nas przyjąć w Dakarze – aż strach myśleć czym taka noc by się zakończyła. Chcieli wzbudzić w nas zaufanie, ale no sorry nie po tym wszystkim. Do tego wszystkiego ostrzegli nas, że czarna Afryka jest droga, że będziemy musieli płacić za wszystko, bo to oni byli kolonizowani, byli niewolnikami itd. A co my jako Polacy mamy z tym wspólnego? Nie no każdy biały był kolonizatorem. Czasem lepiej zamilknąć niż polemizować z głupcem…
Po Senegalskiej stronie znów zaczęło się ciekawie. Pogranicznik skonfiskował nasze paszporty i kazał iść stać w kolejce na posterunku policji. Nasi frendzi zapewnili nam szybkie wejście bez normalnej kolejki. W środku zostaliśmy obsłużeni, sprawnie i profesjonalnie po francusku, co ciekawe nikt nie chciał zobaczyć, czy akurat nie mamy szczepienia na żółtą febrę, ani też nie wyciągnął ręki po franki. Możliwe, że jakaś działka z tego co daliśmy przysługiwała też senegalskim pogranicznikom? Kto wie, kto wie…
Z podbitymi paszportami, zgodnie z podpowiedziami z hitchwiki ruszyliśmy prosto ulicą przez miasteczko ignorując wszystkich w koło, którzy chcieli nas zaczepić. Było to jakieś 30 minut spaceru w okropnym upale, ponieważ zaraz za rzeką Senegal kończy się de facto Sahara ustępując miejsca sawannie, temperatury tu są niższe o ponad dziesięc stopni, ale za to wilgoć rośnie o 40%, do tego nie ma takich przyjemnych wiatrów (przewiewów) jak na pustyni. Przez to wszystko człowiek zaczyna marzyć o tym jak byłoby cudownie wrócić na północ, jednak nie mieliśmy zamiaru się cofać, bo cel naszej wyprawy był jeszcze daleko na południe. Zaraz za miastem spotkaliśmy marokańskich kierowców TIRów. Po wszystkich naszych wcześniejszych przygodach mamy do Arabów ogromne zaufanie i myśleliśmy o nich jak o zbawieniu. Niestety ruszali dopiero kolejnego dnia. Sami przyznali nam, że jest to okropne przejście graniczne i ich łapówki również nie ominęły. Za to jeden z nich domyślając się co prześliśmy po drodze, wyskoczył do sklepiku kupić fajki i poczęstował Hasana, aby ten już wyluzował troszeczkę.
Odeszliśmy dalej łapać stopa w stronę Saint Louis. Ruch był praktycznie zerowy, jedynie taksy i busiki jeździły po tej drodze. Czekając na okazję, podszedł do nas ośmioletni chłopczyk trzymający w ręku maczetę z dwoma małymi kumplami. Nie wyciągając do nas ręki powiedział bardzo stanowczo -Larżont! (po fr. pieniądze). Bez żadnych próśb, to było po prostu żądanie. W takiej sytuacji nie mieliśmy innego wyboru jak nie dać jakichś pieniędzy, bo kłopotów mieliśmy już całe mnóstwo za sobą. Na szczęście odłożyliśmy monety po 100 franków (64 grosze) na takie okoliczności. Na szczęście nie zaczęli się domagać większych pieniędzy i poszli sobie w swoim kierunku. My zostaliśmy na trasie ucząc taksówkarzy co to takiego stop i że nie zarobią na nas nawet grosza.
Po jakiejś godzinie mieliśmy w końcu szczęście złapać bezpośredniego stopa do Saint Louis z mauretańskim Arabem z Nawakszut – Mohamadem. Okazało się, że pracuje on dla ONZ pod Dakarem w jakiejś komisji do spraw rozwoju gospodarki. Jego łapówki na granicy też nie ominęły, powiedział, że przejście tej granicy nawet dla lokalsów nie płacąc nic jest praktycznie niemożliwe. Droga minęła nam bardzo miło, co więcej nasz kierowca tak bardzo się o nas martwił, że zawiózł nas bezpośrednio pod tani hotelik w centrum Saint Louis. Facet, który był właścicielem był pierwszym miłym Senegalczykiem jakiego poznaliśmy, do tego posiadał rzadką umiejętność posługiwania się językiem angielskim. Podpowiedział nam, gdzie znajdziemy oficjalny salon Orange, aby kupić oficjalnie SIM kartę. Ten punkt był pierwszym do zaliczenia na naszej drodze, trochę poczekaliśmy, ale trzeba przyznać, że obsługa była bardzo profesjonalna, za niewielkie pieniądze (około 20 złotych) wyszliśmy z działającym internetem.