Naładowani dobrymi nastrojami zdecydowaliśmy się zostać jeden dzień dłużej w stolicy Mauretanii. Z rana miejscowi Francuzi poczęstowali nas belgijskimi frytkami i opowiedzieli nam o interesach, jakie tutaj prowadzą. Jeden z nich rzeźbi śliczne żyrandole i lampy, a drugi sprowadza auta z Europy. Największą renomą cieszą się tu mercedesy beczki, które mogą jeszcze długo umierać na afrykańskich wybojach. Ważne jest, aby auta nie były czerwone podobno ten kolor w tej części Afryki kojarzy się ze śmiercią. Zgodnie z ich przekonaniem, osoba jeżdżąca takim autem sama prosi się o śmierć.
Po śniadaniu w Le Parisiene, (któremu ledwo daliśmy radę) ruszyliśmy na miasto. Edyta miała tutaj spore problemy, bo w Mauretanii wszędzie spożywa się mięso. Wynika to z jej położenia, ziemia tutaj nie nadaje się do uprawy, wszędzie są jedynie piaski Sahary i tylko nieliczne oazy zmieniają ten widok. Na ich terenie co prawda można coś zasiać, ale może to stanowić jedynie miły dodatek. Wszędzie natomiast są jakieś suche kosmyki trawy, które świetnie nadają się na pożywienie dla kóz. Coś typowego dla życia koczowników. Co ciekawe, życie nomadów nie zostało tu tak zniszczone jak w Maroku. Po drodze do Nawakszut mijaliśmy wiele namiotów beduinów, którzy cały czas przemieszczają się ze swoją trzodą. Szkoda, że nie mieliśmy okazji przespać się w jednym z takich miejsc.
Znalezienie bankomatu obsługującego MasterCard nie jest tu takie proste, zmarnowaliśmy ze trzy godziny w poszukiwaniu jednego z nich. Szczęście, że po drodze zobaczyliśmy wielki meczet, który po Maroku robił olbrzymie wrażenie. Okrągłe minarety przypominały nam te, znane z Turcji, jednak samo miasto już nie było tak interesujące, skądinąd nie ma co się dziwić skoro ma zaledwie 60 lat. Na początku XX w. była tu jedynie studnia pustynna. Z czasem pojawił się mały posterunek wojskowy, a następnie lotnisko na trasie do Dakaru. W 1957 roku powstał pomysł stworzenia tu, pośrodku pustyni miasta na 15 tysięcy mieszkańców. Już wtedy miejscowi widząc ruch dekomunizacji w Afryce myśleli, aby zrobić z tego miejsca stolicę przyszłego państwa Mauretanii. Długo na to nie czekali, bo już w ciągu trzech następnych lat uzyskali niepodległość. W latach siedemdziesiątych Mauretanię nawiedziły ogromne susze, powodując jeszcze większą migrację ludności do stolicy. Dziś mieszka tu prawie milion ludzi co sprawia duże problemy. Wynikają one z niedostatku wody, która dla zaspokojenia potrzeb pozyskiwana jest poprzez odsalanie wody morskiej, brakuje tu także infrastruktury dla takiej liczby ludzi. Śmieci walają się na każdym kroku, jeżeli nic z tym nie zrobią to czekają ich duże problemy sanitarne. Może kolejne ebole i inne choroby roznoszone przez szczury itp.? Prawie jak w średniowieczu każdy wylewa pomyje na ulice, które są dokładnie przeczesywane przez kozy, to one są czyścicielami, wybierają wszystko, co da się jeszcze zjeść. Aż strach Hasana ogarnia, kiedy pomyśli, że mógł jeść mięso z takiej kozy.
Upał tak nam doskwierał, że zdecydowaliśmy skoczyć do muzeum narodowego odetchnąć w cieniu. Ekspozycje były dość ubogie, ale pokazały nam historię tych terenów sięgającą dziesięciu wieków przed naszą erą. Było wiele naczyń glinianych, przyborów kuchennych i grotów do strzał. W drugiej sali była ekspozycja historycznych zdjęć Mauretanii z początku XX w. Te zdjęcia naprawdę robiły ogromne wrażenie, szczególnie zdjęcia ludzi wierzących w tradycyjne religie afrykańskie z tatuażami i archaicznym, lokalnym ubiorem.
Na piętrze czekała nas inna, tymczasowa ekspozycja dotycząca lokalnej waluty ouguiya, wymawia się jako ugłija. Naszym przewodnikiem był sam prezydent mauretańskich numizmatyków, łamanym angielskim przez francuski opowiedział nam o historii płatności na tych terenach. Kiedy ludzie zrezygnowali z handlu wymiennego zaczęli szukać śmiesznych (jak dla nas) środków płatności. Były nimi np. patyczki z hebanu, później muszelki. W sumie to mogły być cudowne czasy, wystarczyło, że ktoś mieszkał przy plaży i już był milionerem. Później w XII wieku ziemie mauretańskie najechali Almorawidzi, przynosząc na te ziemie Islam i bite ze srebra monety – dirhamy. Dzięki temu, że robiono je z bardzo dobrego kruszcu to nie były podrabiane, ale wykorzystywane jako środek płatniczy nawet w Europie. Podobno nawet wyprawa Krzysztofa Kolumba do Ameryki była sponsorowana przez Królestwo Maroka. Z czasem wpływy Maroka jednak zmalały i rozpoczął się podział Mauretanii pomiędzy wiele różnych plemion. Ten stan rzeczy zmieniła dopiero kolonizacja francuska. Wprowadziła do obiegu Franka Zachodnioafrykańskiego, który był używany we wszystkich krajach skolonizowanych przez Francję, taka tam, strefa Euro w Afryce. Co ciekawe na tych dziesięciofrankówkach był Chopin! Pamiętajcie, że im mniejszy nominał na namiocie to większe znaczenie ma dana postać. Po odzyskaniu niepodległości ustanowiono lokalny rząd dla podniesienia prestiżu jak i dla stworzenia możliwości robienia machlojek. Niestety biedna Mauretania nie ma własnej technologii do wyrobu pieniędzy. Pierwsze monety przyjechały tu w beczkach z Czechosłowacji, a pierwsze papierki były drukowane we Francji. Dziś nikt nie używa monet, zwykli ludzie nie mają pojęcia o ich istnieniu. Za to banknoty drukuje się w Niemczech poza nominałem 1000 ugłijów drukowanym w Kanadzie. Wygląda on tak nowocześnie jak pieniądze ze Szwajcarii czy Hongkongu. Na koniec zobaczyliśmy jeszcze zdjęcia wszystkich Prezesów Narodowego Banku Mauretanii, daty ich kadencji pięknie pokrywają się ze zmianami władz w Mauretanii, no chyba, że ktoś szybko popadł w niełaskę i po dwóch miesiącach musiał uciekać z kraju. Po tej ciekawej ekspozycji zrobiliśmy sobie zdjęcie pamiątkowe i Hasan przed muzeum zjadł z naszymi przewodnikami danie mauretańskie z kozła wraz z kaszą kuskus.
W międzyczasie okazało się, że Edyty oparzenia od słońca wyglądają źle. Nasz przewodnik zaproponował nam, że zawiezie nas do działającej apteki. Był to idealny dzień cebula deal. Oprowadzenie po muzeum za darmo, darmowe jedzenie i darmowy transport do apteki, którą byłoby znaleźć równie ciężko, jak bankomat, a na koniec podwózka do wielkiego meczetu marokańskiego jakby pokazującego, wielkość Maroka nad Mauretanią. Na nas, po Maroku jednak nie zrobił większego wrażenia. Wróciliśmy, spakowaliśmy się, aby kolejnego dnia jak najszybciej jechać do czarnej Afryki.
Kolejny dzień dobrze się zaczął, złapaliśmy Malijczyka z którym pokonaliśmy pół wyznaczonej drogi. Nie było to proste, bo mądra, miejscowa myśl techniczna nakazała zdjąć 70 km dobrego asfaltu, aby położyć nowy. Na szczęście nasz kierowca miał dobre, terenowe auto. Jazdę umilała nam malijska muzyka. Wyszliśmy w jakiejś wiosce pośrodku niczego. Było widać, że szybko zbliżamy się do sawanny, bo w koło nas było coraz więcej zielonych roślin. Na szczęście były też wydmy, z którymi mieliśmy wiele dobrej zabawy! Ale złapanie stopa stąd nie było już takie proste. Po tej drodze jeździły same taksówki, nawet te nieoznaczone nie wyglądające na taksy, gdy tłumaczyliśmy, że jedziemy autostopem to było ok., a później przy wejściu, że ta usługa będzie nas kosztować jedyne 200 złotych. Spadajcie na drzewo! W końcu wziął nas muzułmanin Mohammad, który zabrał nas do samego Rosso pod granicę, znalazł nam nocleg za 40 złotych. Luksusów żadnych tam nie było… W toalecie brak światła i nie zamykające się drzwi. Jedynym problemem było to, że coś, podczas tego pobytu tam właśnie, nas użarło. Dla naszego bezpieczeństwa uznaliśmy, że następnego dnia rano wyjedziemy z Mauretanii.