Ten dzień zaczął się inaczej niż wszystkie poprzednie. Edytę męczyła wysypka od paru dni i nie ustępowała pomimo użycia kremu antyalergicznego. Każdego dnia pojawiały się nowe czerwone punkty, a dziś rano parę z nich zamieniło się w wielkie czerwone placki. Musieliśmy po raz pierwszy skorzystać z naszego ubezpieczenia podróżnego.
Jedząc śniadanie na tarasie hostelu, wyjęliśmy dokumenty ubezpieczeniowe i wykonaliśmy telefon do Polski. Niestety z naszym ubezpieczycielem (i chyba im podobnym) nie ma kontaktu przez Internet, a darmowy wifi calling nie chciał działać.
Hack life:
Jadąc w daleką podróż doładuj Skype lub podobną aplikację, aby móc dzwonić do Polski w razie nagłej potrzeby. Prawdopodobnie Twój ubezpieczyciel zapewnia tylko telefoniczny kontakt . Zapłacisz 20 złotych i unikniesz wydania 80 za możliwość telefonowania do Polski.
Nie czekaliśmy długo, od razu połączyliśmy się z konsultantem. Podaliśmy dane z ubezpieczenia i poproszono abyśmy zaczekali na oddzwonienie. Po 15 minutach skontaktował się z nami ktoś z Maroka podając nam nazwę kliniki Lo Marrakesz twierdząc, że każdy taksówkarz nas tam dowiezie. Hasan mimo wszystko poprosił o wysłanie sms-a z adresem. Niestety pomimo zapewnień, wiadomości z adresem nie otrzymaliśmy. Jak się po chwili okazało, to nie była prawda że ta klinika jest tak dobrze znana. Żaden taksówkarz nie wiedział, gdzie ta klinika się znajduje. W końcu jeden wyjął telefon i zadzwonił na numer, który się z nami kontaktował. Okazało się, że klinika nie nazywa się Lo Marrakech, a Le Clinique Marrakech… Jednak nie chciał nam pokazać, gdzie się ona znajduje na mapie, a my jej nie mogliśmy znaleźć.
Zapłaciliśmy aż 100 dirhamów za tą pomoc. Nie dało rady nic wytargować, ale już za chwilę byliśmy pod kliniką. Szybko znaleźliśmy administrację z obsługą ubezpieczeń, ale nie poformowano ich, że mamy do nich trafić. Stres rósł, myśleliśmy że jednak to nie ta klinika tym bardziej, że za chwilę zadzwonili do nas z Polski, czy dostaliśmy adres szpitala, ponieważ oni jeszcze nie mają odpowiedzi. Po chwili udaliśmy się na pierwsze piętro, gdzie czekał na nas komplet dokumentów z gwarancją ubezpieczenia! Uff!!! jednak to było to miejsce!
Od pierwszego telefonu do ubezpieczyciela do pierwszej wizyty lekarza minęły dwie godziny. Sądzę, że taki czas jest całkiem przyzwoity! Pierwsza lekarka która przyszła, mówiła po francusku. Migami i słabym francuskim wytłumaczyliśmy o co chodzi i że martwimy się, że może to być coś poważnego. Po zmierzeniu temperatury ciała i ciśnienia kazała nam czekać na drugiego lekarza. Takie momenty są idealne na zapisywanie wspomnień, bo i tak nic ciekawego się nie wydarzy. Po kolejnych 15 minutach przyszedł lekarz mówiący po angielsku. Uff, jak prosto, jak radośnie! Jeszcze raz wszystko opowiedzieliśmy, zalecił pobranie krwi w celu sprawdzenia czy to infekcja, czy alergia.
Pobranie poszło sprawnie, chociaż pielęgniarka nie chciała na początku słuchać Edyty, z informacją gdzie ta ma lepszą żyłę. Ostatecznie skorzystała z jej podpowiedzi i za pierwszym razem dobrze się wkłuła. Hasanowi w tym czasie zrobiło się słabo. Jednak woli sam dostawać zastrzyki niż patrzeć na to, jak inni są kłuci. Edycie najpierw pobrano krew przez wenflon, a następnie został podany dożylny lek przeciw uczuleniu. Na wyniki musieliśmy czekać półtorej godziny. Lekarz nam podpowiedział, żebyśmy skorzystali do pobliskiej kafejki, bo mają w niej dobre jedzenie. I wcale się nie mylił! Najedliśmy się wyśmienicie, jednak nie było to najtańsze miejsce, ale nie ma czego żałować!
Wróciliśmy i w oczekiwaniu na lekarza ponownie zabraliśmy się za pisanie postów. Kiedy w końcu zaprosił nas do gabinetu okazało się, że badanie ewidentnie wskazuje na uczulenie. Poziom białych krwinek był w normie więc to nie infekcja.
Hack life:
Jeśli masz wysypkę i przyciskana plama zmienia kolor na jasny to jest to ogromna szansa, że przeżyjesz! To w 90% jest alergia.
Dostaliśmy receptę oraz informacje, że musimy mieć aż pięć dni, aby poznać dokładną przyczynę alergii. Ruszyliśmy do apteki po leki, a tuż za nią w śmieciach wygrzebaliśmy karton na tabliczkę na Warzazat (fr. Ouarzazat). Byliśmy w bardzo kiepskim położeniu. Znajdowaliśmy się na wschodnich obrzeżach miasta, a musieliśmy się wydostać na południowy wschód, jakieś 20 km. Nie mieliśmy ochoty drałować tyle pieszo, więc w mieście wyciągnęliśmy kciuki (ku zdziwieniu taksówkarzy). W międzyczasie zaczepił nas Marokańczyk, który zaoferował tańszy transport niż autostop. Hasan bez wahania wypalił do niego, aby dał nam 200 dirhamów za to, że gdzieś nas zawiezie – będzie jeszcze lepiej. Typek się pluł, ale zrozumiał że nas nie przegada.
Zaczynaliśmy już tracić nadzieję, kiedy to miła arabka zatrzymała się i zaoferowała transport do centrum pod dworzec kolejowy. W to nam graj! Stąd tylko taksa na wyjazdówkę i byliśmy wygrani… No chyba jednak nie, ruch nie powalał, a taksówkarz wcześniej mówił nam, że może wystawić nas w innym miejscu skąd jedzie więcej aut. Nauczeni doświadczeniem, zdecydowaliśmy się go nie słuchać, bo była to też krótsza dla niego trasa za tą samą, z góry ustaloną cenę. W Maroku jest ten problem, że nie można ufać ludziom, przez to, ile jest oszustów – przez to, czasem można nie posłuchać dobrej rady. W tym wypadku taksówkarz może naprawdę chciał dobrze…
Pozostało nam się uśmiechać i patrzeć się jak słońce szybko zaczyna się zniżać. Jednak to Maroko, ktoś musiał się zatrzymać! Abderhamane specjalnie zawrócił, aby nas zabrać, chociaż na początku zapytał o pieniądze, kiedy usłyszał po arabsku mekeneis fluss (no money), załapał o co chodzi i kazał nam wsiadać. Zaraz po wejściu dostaliśmy dwa granaty i wodę. Już za chwilę okazał się najlepszym typem kierowcy do nauki języka. Sam dobrze francuskiego nie znał, ale specjalnie się tym nie przejmował, obrazowo tłumaczył nam co na myśli. W tle cały czas grała berberska muzyka Hadda Ouakki upiększając mijane widoki Atlasu.
W linii prostej do naszego celu było 130 km. Jednak, ze względu na góry cała droga miała aż 300 km długości, jechaliśmy ponad sześć godzin, a w najwyższym miejscu byliśmy ponad 1500 metrów nad poziomem morza. Marokańczycy podobnie jak Gruzini cały czas muszą rozmawiać. Nie inaczej było z naszym kierowcą. Dzwonił do rodziny chwaląc się, że wiezie obcokrajowców, w końcu zadzwonił do swojej siostrzenicy. Podał nam swój telefon i kazał rozmawiać. Dość niezręczne są takie rozmowy. Najlepiej jest powiedzieć skąd się jest, dokąd się jedzie w jakich okolicznościach ktoś Was zabrał i oczywiście podkreślić, że kierowca jest super człowiekiem. Po drodze zatrzymaliśmy się w restauracji, gdzie Hasan z kierowcą posilili się przepysznym grilowanym kozłem. W tym czasie szybko zapadł zmrok i pokazały się nam przepięknie święcące gwiazdy. Te bezdroża są jednymi z najlepszych miejsc do robienia gwiazdom zdjęć. Niestety los nie pozwolił nam zostać w nocy pod drogą mleczną wśród gór Atlas.
Do Uarzazat dojechaliśmy późną nocą. Było bardzo późno żeby szukać noclegu, spróbowaliśmy jednak przejść się do pobliskiego hotelu i stargować cenę z uwzględnieniem uwag Abderhamana. Weszliśmy, zapytaliśmy o wolne pokoje, poprosiliśmy o pokazanie, daliśmy do zrozumienia, że średnio się nam podobają, padło pytanie o cenę – 400 dirhamów. Za dużo, 100, sai (po arabsku „ok”)? Facet pokazał nam wtedy basen i powiedział, że nie może zejść na taką cenę. My na to, że jest już po północy, nie będzie mieć innych gości, a my nie zamierzamy korzystać z basenu. Ten jednak nie miał zamiaru sprzątać za tak śmieszne pieniądze.
Wróciliśmy do Abderhamana, ten zaproponował, że możemy spać u niego w magazynie. Jest tu prowizoryczny prysznic i oddzielny pokój w którym możemy spać. Wypiliśmy chyba z cztery dzbanki marokańskiej herbatki rozmawiając o różnych ciekawych rzeczach. Np. dowiedzieliśmy się jak pokazać znak Allaha identycznie odwzorowujący arabski zapis. Jak się targować, jakim tonem mówić itd. potem poszliśmy spać, a Abderhaman pojechał na dyskotekę, wypić parę piw.