W końcu dotarliśmy do Marakeszu, byliśmy w mieście z ponad tysiącletnią tradycją. W tym czasie miasto przeszło przez dwa okresy rozkwitu, w X w. i w XVI w. kiedy to, de facto, było stolicą sułtanatu Maroka. Prawdopodobnie popadłoby w ruinę gdyby nie francuska kolonizacja (o ironio!). W 1912 roku Marakeszowi została przydzielona funkcja stolicy centralnej części Maroka. Francuzi część pieniędzy zarabianych na kolonii przeznaczyli na badania archeologiczne i restaurację miasta. To dzięki tym pracom w dużej części możemy dziś zwiedzać zabytkowe obiekty Marakeszu.
Różowe miasto stworzone przede wszystkim z gliny której jest tu pod dostatkiem, zabawia nas swymi widokami. Położone jest u stóp gór Atlas, najwyższego pasma Afryki Północnej otwierającego wejście do żyznych ziem Maroka. Ze względu na swe położenie było idealnym miejscem do handlu pomiędzy berberyjskimi koczownikami z Sahary, a rolnikami z północy. Dodajmy jeszcze, że istnieje tu mellah, czyli dzielnica żydowska. Prawdziwy tygiel kulturowy! Kiedyś słyszeliśmy, że rolnicy patrzą się w ziemię, a nomadzi w gwiazdy, Żydzi zapewne na swoje spracowane ręce. Pomimo, że karawany już nie służą jako środek transportu dla handlu, a większość Żydów wyjechało do Izraela po drugiej wojnie światowej to nadal czuć tu ogromną różnorodność miejscowej ludności.
Marakesz, pomijając miejsca turystyczne, to przede wszystkim niezliczona ilość ryneczków i bazarów. Arabowie mówią, że Marrakech = arnaquech, czyli Marakesz to oszustwo. Pomimo tego, że rewelacyjnie można się tu targować zbijając kilkukrotnie cenę to i tak będziemy oszukani. Zwiedzanie miasta jest bardzo męczące, co chwilę ktoś Was pyta, skąd jesteście. Próbując zwabić na pokaz za który przyjdzie słono zapłacić. Codziennie odbywa się tu festiwal kolorów, który jest sprzedawany jako unikalna szansa zobaczenia kultury berberyjskiej. Miejscowi świetnie nauczyli się jak zrobić kasę na turystach łaknących obejrzenia czegoś niepowtarzalnego, tak, aby wszyscy im zazdrościli. Specjalnie dla nich są robione takie prowizorki.
I znów musicie uważać na każdym kroku. Dla przykładu zaczepił nas dziadzio uśmiechając się, zagaił rozmowę, skąd jesteśmy, co robimy, powiedział że jest ochroniarzem pewnego obiektu do którego nas zaprowadzi i będziemy mieć cudowne zdjęcia i będziemy szczęśliwi. Patrzymy, a on chce zaprowadzić nas do meczetu jakbyśmy mieli szukać sobie guza. Hasan zrobił zdjęcie fasady, a ta dziadyga widząc, że nie złapaliśmy się na haczyk powiedziała, że każde zdjęcie za 50 dirhamów. Dla uzupełnienia: gdybyśmy weszli do środka nie płacąc wyznaczonej ceny, moglibyśmy skończyć na policji.
W innym miejscu, gdy przenosiliśmy plecaki do tańszego hostelu babka malująca khamsy czyli marokańskie wzory na rękach zaatakowała nas. Hasan przyspieszył kroku, Edyta chciała grzecznie podziękować, niestety zatrzymała się i babka niewiele myśląc nie pytając o zgodę zaczęła robić bazgroły na ręce. Edyta bała się ją zabrać, żeby nie zostało na ręce jeszcze gorsze gówno. Za usługę nie zapłaciliśmy, bo została wykonana bez naszej zgody. Ze strony kobitki wyglądało to tak jakby Hasan był dupkiem, a Edyta to tak jakby w sumie chciała tą hennę. Szybko znaleźliśmy łazienkę i staraliśmy się zmyć ten iście dziecięcy wzór lecz i tak był widoczny.
Dobra, dobra, ale co zwiedzać? Dla znających francuski warto skoczyć do muzeum Marakeszu, wejść na kawałek udostępnionego turystom medersy Ali ben Józefa (o ile wcześniej nie widzieliście nic podobnego, bo jest to swego rodzaju powtarzany widok). Warto odnaleźć funduki, są to mieszkania w których byli przyjmowani nomadzi służące do handlu. W każdym przewodniku znajdziecie informacje, żeby udać się na ogromny rynek Djema El-Fna. Jeżeli będziecie mieć szczęście to traficie tam na teatr uliczny – halqa. W przeciwnym razie Wasze oczy zostaną „uraczone” żenującymi obrazami znęcania się nad zwierzętami. Orły, magoty, węże służące jako maskotki do robienia kasy na głupich turystach.
Po przeczytaniu wielu przewodników, blogów jak i obejrzeniu różnych zdjęć byliśmy bardzo sceptycznie nastawieni do oglądania atrakcji Marakeszu upstrzonych fetorem uryny zmieszanej z zapachem rozkładającej się żywności. Chociażby zachwalana fontanna w Lonely Planet nie dość, że dupy nie urywa to jeszcze jest strasznie zagrzybiona i chyląca się ku upadkowi. Od Marakeszu zdecydowanie lepszy jest Fez bez motorków, które co chwila chcą Was rozjechać, jeśli jednak tu wpadniecie, to koniecznie zobaczcie meczet księgarzy z 70. metrowym minaretem. Związana jest z nim śmieszna historia albowiem początkowo został zbudowany w X w. nie w kierunku Mekki, bo robotnicy postawili wychodki w złym miejscu. Przez ten błąd prawie dwieście lat później trzeba było przegnać stu księgarzy, aby przebudować meczet w jedynym słusznym kierunku.
PS: szukając hosteli nie wierzcie komentarzom na booking.com. Chyba wszystkie są fałszywe, mieliśmy trafić do hostelu z tarasem z cudownym widokiem na rynek, a okazało się, że cały taras był obudowany i nic nie było widać dookoła. Strzeżcie się!
Dlatego wszystko wali uryną
Wspomniana „cudowna” fontanna