Spaliśmy ile wlezie u Abdessameda. Zebraliśmy majdan i skoczyliśmy do kafejki w której ceny były mega przystępne. Pierwszy raz tak się najedliśmy za 60 dirhamów. Dwa ogromne omlety z kopcem tostów i serem, do tego oliwki, chlebki, kawa i sok w bonusie. Miejsce to było oddalone od medyny gdzie studenci przychodzą zjeść, wypić kawę i pouczyć się. W środku była ogromna ilość otworzonych laptopów z autocadami, pdfami itd. Zazwyczaj do takich kafejek przychodzą sami mężczyźni, dużym wyrazem emancypacji są pojawiające się w takich miejscach kobiety. Tu było ich kilka.
Szybkie pożegnanie i goniliśmy na kolejną wylotówkę. Siedliśmy w cieniu palmy i wypisaliśmy kierunek na Rabat. Obok nas stała muzułmanka w nikabie na głowie, z dwójką dzieci. Pierwsze skojarzenie? – wygląda jak wojownik ninja. Na początku podejrzliwie na nią spoglądaliśmy, a ona starała się nie patrzeć na nas. Jednak kiedy tylko Hasan poszedł podpytać się jak napisać po arabsku Rabat, to ona zbliżyła się do Edyty i podarowała nam jabłka i chlebek. Chciała również podzielić się swoją wodą, ale odmówiliśmy mając na uwadze ją i jej dzieci, a spiekota była niemiłosierna. Jak widać myślenie stereotypowe całkowicie się nie sprawdza. Bo okutani muzułmanie potrafią być dużo bardziej ludzcy niż Ci, wyglądający swojsko – europejsko.
Wyciągnęliśmy tabliczkę i… staliśmy na tym słońcu, minuty ciągnęły się jak w podstawówce czekając do przerwy. Skwar wyciskał z nas kolejne krople potu. Kiedy już jakieś auto się zatrzymało to okazało się, że upłynęło zaledwie 15 minut. Z kierowcą i jego kolegą nie mogliśmy za bardzo się dogadać, bardzo kiepsko mówili po francusku. Myśleliśmy, że złapaliśmy złoty strzał do Rabatu. Na koniec jednak wylądowaliśmy na rogatkach autostrady. Oni zupełnie nie jechali w tym kierunku, pomimo tego chcieli nam pomóc. Gorąco podziękowaliśmy.
Czego jak czego, ale wody nam jednak brakowało, ale los chyba dziś nam sprzyjał. Hasan pognał do biura na bramkach, gdzie dostał bardzo dobrą, lodowatą wodę. Kolejny stop i znów bardzo szybko jak to w Maroku. Zatrzymał się Badre wraz ze swoim przyjacielem Mohamadem i ojcem Oksile (o ile dobrze usłyszeliśmy). W tym towarzystwie bardzo dobrze po francusku mówił Badre, który skończył politechnikę na wydziale budownictwa, a obecnie zarządza budowami w Casablance. Jechali z daleka, z gór Rifu do Sale – miejscowości sąsiadującej z Rabatem. Ma ona korzenie fenickie, jak i też rzymskie.
Po drodze, przy kawie nasz kierowca wraz ze swoim ojcem byli tak kochani, że zaproponowali nam nocleg u siebie w domu, żebyśmy nie musieli płacić. Wedle tradycji, parę razy odmówiliśmy i dopytywaliśmy się czy są pewni że mogą nas przyjąć. Po wielokrotnych zapewnieniach, że nie jest to dla nich żaden problem i że honorem dla nich będzie nas ugościć, przyjęliśmy miłą propozycję. Byliśmy przekonani, że tym razem nie czeka nas podobna sytuacja jak z poprzednich dni.
Kiedy dotarliśmy do ich domu i ledwie zdołaliśmy przekroczyć próg, mama Badre miała już dla nas przygotowany tajine (marokańska potrawa) i własnoręcznie pieczony chleb. Podobnie, jak w większości polskich domów zostaliśmy zaatakowani kapciami. To był najlepszy tajin jaki mieliśmy okazję skosztować. Była w nim upieczona marokańska gruszka wraz z ogromnym kawałkiem mięsa z barana. Jedliśmy razem ze wspólnego naczynia, Edytę ta przyjemność ominęła bo jest wegetarianką – zadowoliła się samym chlebkiem. Do oceanu dzieliło nas około pięć kilometrów, był już wieczór, postanowiliśmy więc skoczyć nad wodę.
Badre nie chciał, abyśmy sami tam poszli, zaproponował że weźmie auto do myjni i podejdziemy razem na klif. Było to jednak słodką podpuchą. Najpierw nasz gospodarz zabrał nas do kafejki, gdzie zostaliśmy ugoszczeni kawą i poznaliśmy jego znajomych. Później wskoczyliśmy do auta z jego kolegą i pojechaliśmy do malowniczego miejsca podziwiać zachód słońca. Musieli to idealnie wymierzyć, bo trafiliśmy dokładnie na moment, kiedy słońce „zatapiało” się w Atlantyku.
W drodze powrotnej dowiedzieliśmy się czemu tutejsi Arabowie używają tak często słowo achujam, chujam itd. Okazało się, że oznacza ono coś w stylu mój drogi przyjacielu, kiedy wytłumaczyliśmy naszym dobroczyńcom co to oznacza to po polsku – śmiali się do rozpuku. Zajechaliśmy jeszcze raz do kafejki, tym razem na herbatę za którą nie pozwolono nam zapłacić. Za to, dowiedzieliśmy się jak powinno się ją przygotowywać. Po otrzymaniu herbaty należy chwilę zaczekać, aż się zaparzy. Następnie trzy razy przelać z czajnika do szklanki, aby powstało jak najwięcej pianki. Potem przelewamy ją ponownie do czajnika, odczekujemy chwilkę i znów wylewamy do szklanki. Po takiej celebracji możemy dopiero zabrać się za powolne siorbanie herbaty, emocjonując się oglądanym meczem. To dość śmieszny widok, oczywiście z naszego punktu widzenia.
Wróciliśmy do domu nie czekając na zakończenie meczu, bo następnego dnia mieliśmy zaplanowaną pobudkę na szóstą. Poczęstowano nas jeszcze małą kolacją na dopchanie. Poświęciliśmy chwilę na rozmowę z tatą Badre, który teraz jest emerytem, ale wcześniej pracował w marokańskiej armii w południowych prowincjach, czyli inaczej ujmując na Saharze Zachodniej. Jego zadaniem było dostarczanie wody. Musimy dodać, że im wszystkim bardzo spodobało się przezwisko Michała. Cały czas zwracali się do niego Hasan i traktowali go tak jakby był muzułmaninem.
To był najbardziej gościnny dom w Maroku, jak do tej pory. Jeszcze tak sympatycznie nie było. Jest nam coraz trudniej jednoznacznie określić Marokańczyków, są różni jak ich kraj, handlarze – nieprzyjemni jak Sahara, a wielu zwykłych ludzi spoza turystycznych destynacji – jak północna, przyjazna ludziom nadmorska przestrzeń. Napełnieni dobrymi uczuciami usnęliśmy w przepięknym pokoju niczym z bajek o Alladynie.
PS: Dom w którym mieszkaliśmy był budowany przez 33 lata. Jest ogromny i przepiękny. Znajduje się w nim wiele pokoi gotowych na przyjęcie ogromnej rodziny. Budowany był tak, aby pomieściły się w nim trzy pokolenia. Na każdym piętrze jest oddzielna kuchnia, sypialnia i pokoje dla gości które mogą być różnie wykorzystywane: jako jadalnie, pokoje na pogaduchy dla kobiet, itp.