Suchy klimat śródziemnomorski to jest to. Pomimo tego, że w nocy lał deszcz to rano gdy wstaliśmy koło 7-mej namiot był suchutki gotowy do zebrania. Żadnej rosy, żadnej wilgoci, nic tylko zbierać go czym prędzej i lecieć na śniadanie na stację. Kawa, sałatka wegetariańska zaprawiona sosami winegret z pleśniowym serem z orzechami, bakaliami, oblany karmelem – czuć już powiew Afryki. W końcu do XI w. stacjonowali tu Arabowie w Kalifacie Kordoby. Za stacją znaleźliśmy karton wypisaliśmy na nim kolejną destynację – Valencia. Na pierwszego stopa nie czekaliśmy nawet 10 minut. Zatrzymał się nam Kameruńczyk.
Nieraz słyszymy jakieś głupie teksty jak to czarni są głupi itd. Bo niskie IQ – a co to ma do rzeczy? IQ mierzy inteligencję logiczną, to tylko jeden rodzaj inteligencji z co najmniej ośmiu. Nasz Kameruńczyk mówił biegle po angielsku, francusku, hiszpańsku i w lokalnym języku afrykańskim. Nie spotkaliśmy jadąc stopem po Hiszpanii, Francji białego człowieka tak mówiącego po angielsku jak on. Cóż biała bogata Europa musi zawsze się wywyższać, w kulcie mamony, a nie w innych ważniejszych aspektach. Kameruńczyk chciał nam pomóc, ale mu nie wyszło. Wystawił nas co prawda pod stacją benzynową, ale po zjeździe z autostrady.
Hack Life:
Jak chcesz jechać gdzieś daleko w Hiszpanii, a Twój kierowca zjeżdża z autostrady (autopista), wysiądź od razu, przeskocz na bramki w drugim kierunku i tam próbuj szczęścia.
Nie zastosowaliśmy się do tego hacklife’u za to zrobiliśmy sobie kilometrowy spacer do wjazdu na bramki. Na szczęście nie było daleko. Na tutejszych drogach mogliśmy przebywać bez problemu, szczególnie pod bramkami, bo policja przejeżdżała kilka razy przed nami, miło nam machając. Całe dojście pod bramki, było śmieszne, musieliśmy przebiegać przez ruchliwe ulice, prawie jak w Tbilisi na ulicy Rustaveliego. Przed nami dumnie powiewała flaga Katalonii. Jej historia jest dość makabryczna. Wedle legendy hrabia Vincent Włochaty, który panował nad Katalonią w IX w. podczas jednej z bitew miał być śmiertelnie raniony. Zamoczył on pięć palców we krwi i przejechał nimi po tarczy, mówiąc do swych żołnierzy, że to jest od teraz Wasza broń.
Tym widokiem przyszło się nam jeszcze znudzić. Staliśmy ze dwie godziny, a czas upływał nam szybciej, bo na zmianę pisaliśmy posta z ostatniego dnia. Dumni Katalończycy, udawali, że nas nie widzą. W końcu młody chłopak Pablo zatrzymał się swoim Volkswagenem. Na tył auta, na jego rower rzuciliśmy plecaki i w trójkę siedliśmy w pierwszym rzędzie. Mimo tego że to najbogatszy region Hiszpanii, to młodzi ludzie jakoś tak się uchowali, że nadal nie znają angielskiego ani trochę (nawet podstawowych słów). Całe szczęście, że Edytka oglądała „Zbuntowany anioł” (za dzieciaka), a Hasan rok temu podjął próbę nauki hiszpańskiego. Kupa gestów, machania rękami, sklejania słówek z hiszpańskiego, francuskiego, angielskiego i mogliśmy załapać cień porozumienia. Kierowca nie jechał niby daleko. Przejechaliśmy około 90 km z nim po autostradzie nie mijając żadnej stacji benzynowej na której mógłby nas wyrzucić. Tu nie ma stacji benzynowych!
Wylądowaliśmy więc na kolejnych bramkach, tutaj bajka się powtórzyła. Mieliśmy wrażenie, że podpierdzieliliśmy chyba pelerynę niewidkę od samego Harry’ego Pottera. No nic, post był skończony. Po kolejnej godzinie zatrzymała się nam około czterdziestoletnia Hiszpanka czująca się Katalonką. Jej matka co prawda była Gwatemalką, a ojciec pochodził z Ibizy, co nie przeszkadza jej nie lubić hiszpańskiego, afirmując kataloński i francuski. Opowiadała nam o dążeniach niepodległościowych Katalonii, o wyprowadzaniu pieniędzy z Katalonii – jest to najbogatszy region Hiszpanii. O tym, że tylko tutaj autostrady są płatne – akurat to, to kłamstwo-cały półwysep pokryty jest płatnymi autostradami. Pokazała nam również elektrownię atomową pod Barceloną. Słuchając chilloutu i Red Hot Chili Peppers. Dojechaliśmy w końcu na stację przy autostradzie.
Wiadomo, zjedliśmy, ale Hasanowi to nie wystarczyło. Zauważył kawałek zostawionego piankowego ciasta. Było tylko raz ruszone łyżką. Dużo nie myśląc owinął go w papier toaletowy. Przeszliśmy na drugą stronę Hasan rozpakował obfotografował freegańską zdobycz po czym ją zjadł. Taki kawałek ciasta kosztuje 20 złotych. Kalorie się nie zmarnowały w śmietniku, a zaraz zostały wykorzystane na kolejny stop.
Długo znów nie czekaliśmy, chyba południe poprawia nastroje. Zatrzymały się nam dwie dziewczyny i próbowaliśmy się dogadywać po hiszpańsku. W środku już okazało się, że są z Francji, więc sprawa z dogadaniem się była już dużo prostsza. Nie były zbyt rozmowne, ale śmieszkowały cały czas. Podwiozły nas jedną stację na południe. Wylądowaliśmy zaraz za granicą księstwa Walencji. Robiło się ciemno, więc dalsze łapanie mijało się z celem. Poszliśmy szukać miejsca do spania. Po drodze wdepnęliśmy do restauracji, zagadaliśmy do obsługi czy można płacić kartą – okazało się, że nie. Starsza Pani od razu zrozumiała, że jedziemy stopem i powiedziała nam, że postawi nam kawę. Było to takie piękne! Za chwilę jednak mieliśmy stresującą sytuację – zgubiła się ładowarka do telefonu Edzi, który i tak miał od początku podróży problemy z ładowaniem. Dzięki poszukiwaniom znaleźliśmy inny kabel mikro usb o długim profilu – okazało się, że telefon po raz pierwszy zaczął szybko się ładować. A więc to przewód był przyczyną!
Opici kawą myśleliśmy, że będziemy się zbierać, kiedy to para Francuzów siedząca obok podeszła do nas zapytać się, czy nie zjedlibyśmy ich sałatki, bo nie są w stanie jej zjeść. Pomyśleliśmy, że usłyszeli naszą wcześniejszą rozmowę i chcieli nam po prostu pomóc. Sałatka wegetariańska bardzo posmakowała Edzi. Wyszliśmy, wypiliśmy na ławeczce piwko San Miguel spoglądając na plantację winorośli. Do tej pory był to jeden z najprzyjemniejszych wieczorów tego wyjazdu . Jak widać Księstwo Walencji ładnie nas przyjęło. Zdecydowaliśmy się spać w łazience na uboczu. Była czysta, zajęliśmy dużą kabinę i raz dwa mogliśmy położyć się spać.