Mimo, że mieliśmy się zebrać do 9:00 posiedzieliśmy tutaj dużo dłużej. Pobrałem na telefon przewodnik Lonely Planet po Chinach, bo czytanie jego na moim pocketbooku jest bardzo uciążliwe. Następnie korzystając z wifi pobrałem mapy całych Chin dla aplikacji maps.me i zrobiłem kupę podobnej pracy. Wyszliśmy na koniec koło 11:00.
Chciałem zajść do sklepu komputerowego, aby znaleźć nakrętke z 3/4″ na 1/4″ dla głowicy dla time lapsów. Niestety sklep był zamknięty. Poszliśmy więc na ulice z której powinny jechać autobusy ba zachód. Na mapie nutę było zaznaczonych przystanków, ja też nie bardzo orientowałem się gdzie może być przystanek i nikt nie potrafił nam wyjaśnić gdzie się znajduje, jednak przy tej ulicy jechały autobusy w naszym kierunku. Na autobusie stojącym na światłach zobaczyłem kierunek Botanik, sprawdziłem tą lokalizację szybko na mapie i okazało się, że nam pasuje. Machnąłem ręką kierowcy, otworzył drzwi, zapłaciliśmy i wyjechaliśmy w kierunku wyjazdu z miasta.
Tu jeszcze odkryliśmy potrawę o świetnej nazwie: Hujcun. Oczywiście spróbowaliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę. Po przejściu około dwóch kilometrów od zajezdni botanik, miasto na chwilę się kończy a przed rzeką trasa się rozszerza. Świetne miejsce na łapanie stopa. Stąd w miarę szybko trafiliśmy na chłopaka świetnie mówiącego po angielsku, który podrzucił nas na drogę prowadzącą na pomnik Czingis Chana. Stąd pierwszy raz pojechaliśmy ciężarówką po Mongolii. Niestety zatrzymała się 8 kilometrów przed celem. Więc jeszcze jedna okazja i para mówiąca po angielsku podebrała nas pod sam pomnik. Dość prosto.
Pomnik Czingis Chana mierzy 30 metrów i jest tu ulukowany, ponieważ tutaj miał ob znaleźć złoty bat. Spotkaliśmy tutaj podróżników z Niemiec i Holandii z którymi zrobiliśmy sobie godzinną rozmowę. Potem wskoczyłem na pomnik, porobiłem zdjęcia i wróciliśmy stopować na trasę w stronę Chin. Tutaj podwiozła nas bizneswoman z Mongolii mówiąca świetnie po chińsku i angielsku robiąca interesy w Chinach. Podwiozła nas dalej do bardzo wygodnego spotu do łapania w stronę Chin, było już po południu, więc wiedzieliśmy, że dziś nutę zdążymy opuścić Mongolii.
Długo nie przyszło nam czekać i zatrzymała się toyota land cruizer,a w niej jechali Mongolscy przewodnicy wracający na upragnione wakacje, które dla nich trwają zimą. Mają firmę, która zajmuje się wycieczkami dla turystów chcących obserwować ptaki, a jest tu ich całkiem ogromna ilość. I znów zostaliśmy ugoszczeni jak królowie, piwo, orzeszki, huszury, kanapki, orzeszki piniowe, bułeczki. Zaczynało się ściemniać, gdy tak jechaliśmy, ale ja zaproponowałem, że jedziemy maksymalnie blisko granicy, a później się martwimy. Martwić się jednak nie było o co. Około 300 kilometrów przed granicą z Mongolią. Zostaliśmy zaproszeni do guest house’u. Co prawda nie było tam nawet toalety, ale jak to się mówi darmemu koniu w zęby się nie patrzy. Tak też i wykorzystaliśmy tą przepiękną mongolską gościnność. Dodam jeszcze, że pół drogi śpiewaliśmy rosyjskie piosenki i upłynął nam ten czas w najlepszej atmosferze. I tak niesamowicie skończył się ten dzień nocą gdzieś na wschodniej części pustyni Gobi.