Obudziłem się w tym świetnym wagonie. Z rana dostaliśmy śniadanie, bułki na drogę, a nawet Johny dostał kurtkę. Zdążyłem przerzucić filmy na dysk twardy a Mongołowie z zaciekawieniem przyglądali się jak robię to z pomocą telefonu. Wypisałem kartkę z podziękowaniem za pomoc i próbowałem wytłumaczyć, że tak wspaniałego przyjęcia nie mieliśmy jeszcze nigdzie. Ale chyba średnio mi się to udało, zrobiliśmy jeszcze pamiątkowe zdjęcie i poszliśmy jechać dalej. Ehh takie momenty w takich podróżach są najpiękniejsze, ciężko wyrazić słowami, jaką silną dobrą energią napełniają człowieka.
Niedaleko stąd była już budka w której opłaca się przejazd jadąc po mongolskich „autostradach”. Facet w środku zaciekawił się nami pogadaliśmy chwilę i w tym czasie skręcił nam papierosy. Za chwilę podjechał do nas dziadek, który świetnie mówił po rosyjsku i nie mógł uwierzyć, że jeździmy za darmo, że na pewno oszukujemy. Długo nie czekaliśmy i zatrzymała się uwaga, pewnie się domyślacie japońska Toyota Prius, a za kierownicą był…
Buka!!!
Mówiący biegle po angielsku, rosyjsku, koreańsku. Mimo, że w aucie było bardzo niewiele miejsca zabrał nas ze sobą. Jechaliśmy nim w siedem osób. Jak się okazuje Buka to zupełnie normalne imię w Mongolii. Ja miałem od razu skojarzenie z Muminkami. Buka jest administratorem kościoła protestanckiego w UB. Jeśli będziecie mieli problem z noclegiem tak możecie do mnie pisać, dam Wam namiary ba to miejsce. Przejechaliśmy ponad sto kilometrów i Buka wysadził nad w miejscu dogodnym do łapania stopa. Wypiliśmy po kawie i ruszyliśmy dalej.
O dziwo spotkaliśmy tu tych samych dziadków, których wcześniej spotkaliśmy na bramkach, tym razem już baśń uwierzyli i zdecydowali się nas wziąć. Dostaliśmy po drodze mnóstwo kumysu. Jednak po przejechaniu około 50 kilometrów, ktoś ich zatrzymał i wsadzili do auta dwóch ogromnych Mongołów, zapewne za kasę, żona Orosa, Erka, chciała żebyśmy jechali z nimi, ale dla nas zupełnie nie było tam miejsca, wysiedliśmy więc, zabraliśmy manatki i ruszyliśmy dalej łapać.
Tym razem trafiliśmy znów na mini tir, który zabrał nas prosto do Ulan Bator, po drodze jeszcze zdążyliśmy zobaczyć pomnik szamana i po czterech godzinach byliśmy na miejscu, po drodze słuchaliśmy masę popsy rosyjskiej, tak, że aż było mi nie dobrze. Po drodze zadzwoniła Otgo. Zapytała się co tam u nas itd. Nie zaproponowała nam noclegu, więc znalazłem go gdzie indziej, ale i tak się spotkaliśmy z Otgo po raz ostatni w czasie tej podróży, poszliśmy zagrać w bilard i później Otgo pomogła nam znaleźć naszego hosta. Przyszedł czas na pożegnania, których tak strasznie nie lubię.
Wieczór spędziliśmy już u Tuvshintura w nowoczesnym mieszkaniu w centrum UB. Wzięliśmy w końcu prysznic i zrobiliśmy pranie. Cały wieczór rozmawialiśmy z nim co w życiu jest naprawdę ważne, jak powinniśmy je przeżyć. Okazało się, że jest on buddystą i mieszka na przeciwko szpitala chorych na raka. Lubi przychodzić i patrzeć się na ludzi, którzy są o krok przed śmiercią. To daje mu świadomość jak ważne jest jego życie i jak ważnym jest by dobrze jest je przeżyć. Co nie zmienia faktu, że wierzy on w Samsarę w cykl ponownych narodzin. Do tego sporo rozmawialiśmy o historii i wiedza Tuwsiego naprawdę mi zaimponowała. Trzeba dodać, że cała nasza rozmowa trwała przy akompaniamencie świetnej wódki, która później pomogła mi szybko zasnąć.