Obudziliśmy się koło szóstej rano, ale ta noc jeszcze nie należała do najzimniejszych. Pochodziliśmy jeszcze po wiosce, gdyż była pełna ślicznych drewnianych chatek w różnych kolorach. Przed jedynym sklepem w wiosce, jeszcze przed otwarciem czekała cała kolejka emerytów. Miał być otwarty, ale sprzedawczyni zaszła na pocztę coś załatwić,a tam też było otwarte tylko od dziewiątej. Ciekawa sytuacja jakby Pani z poczty czekała na otwarcie sklepu, a sklepowa czekałaby pod pocztą. W programowaniu nazywa się to rekurencją nieskończoną. Na szczęście w życiu pewnie spotkałyby się w połowie drogi i zdecydowały się co robić dalej. Nabraliśmy jeszcze jabłek i zaraz po nacieszeniu oczu piękną białoruską wsią ruszyliśmy na trasę w kierunku Mira. Na pierwsze auto czekaliśmy długo, aż do czasu nim zdjąłem longsleeve i pokazałem koszulkę w polskich barwach. Zaraz po tym złapaliśmy okazję do Karalewicz. Kierowca zdecydował, że sprawy jakie ma tam do załatwienia mogą poczekać dzień i podwiózł nas nawet 4 kilometry za miasto. Stąd po około pół godzinie złapaliśmy stopa z wędkarzami z Lidy, którzy zabrali nas do samego Mira. Po drodze miała miejsce jeszcze ciekawa sytuacja. Jechała karawana z trumną a za nią ustawił się ogromny korek.
Według tradycji nie wolno poganiać zmarłego, bo może to oznaczać, że zawiniemy się zaraz po nim. Tuż przed samym Mirem, jeden z kierowców zaczął polityczne tematy jak to ruskich nie lubimy. Myślałem, że temat szybko zakończę mówiąc, że zwykłych ludzi nie wolno mieszać z ich rządami. W tym momencie włączył się kierowca, który za mnie zaczął bronić Polski i mówić na ile u nas lepiej się żyje, jak to Polscy są dobrzy i że jeżeli miałby taką możliwość sam by chciał mieszkać w Polsce. Tak podbudowani wyszliśmy żeby zjeść lody Leningradskie produkowane w Białorusi i poszliśmy w stronę katolickiego kościoła. Czekała tam na nas beczka z lidskim kwasem. Oczywiście nie było nawet opcji żebyśmy się go nie napili. Następnie poszliśmy do kościoła świętego Mikołaja, jaki ufundowali Radziwiłłowie.Po wejściu do środka od razu usłyszałem kobietę modlącą się po polsku. Przywitaliśmy się z nią po polsku. Jednak po chwili okazało się, że jest Białorusinką, więc zmieniliśmy język. W samej parafii zostało jedynie siedem rodzin, całkiem mało owieczek… Jest jeden ksiądz i cały czas wszyscy starają się jak najlepiej odrestaurować Kościół, który służył, za magazyn w czasach sowieckich, a na początku lat dziewięćdziesiątych stał pusty, bez drzwi i okien z samymi pustymi ścianami. Zostaliśmy pobłogosławieni i poszliśmy do cerkwii świętej trójcy, która stoi zupełnie na przeciwko. Zostaliśmy tam znów przywitani bardzo ciepło i zasypani historiami. Znajduje się tam obraz matki boskiej za której wstawiennictwem wyzdrowiało podobno pięć osób w ciągu ostatnich siedmiu lat. Do tego znajduje się tam ikona świętego Mikołaja, wykonana na jedwabiu z Chin. W czasach carskich było to miasto wolne od podatków, taka specjalna strefa wewnątrz imperium rosyjskiego. Zjeżdżali się tutaj kupcy z całego kontynentu euroazjatyckiego. Owi Chińczycy jechali tutaj handlować zimą. Niestety przez zamieć zgubili drogę, zaczęli się modlić do swoich bogów, jednak, gdy im nie pomagali to zaczęli modlić się do miejscowych. Niestety dalej nic się nie działo. Po jakimś czasie zobaczyli starca, który powiedział im, że kierują się złą drogą i jeżeli będą jechać tak dalej, to utoną w pobliskiej rzece. I pokazał im dobrą ścieżkę, a sam udał się w innym kierunku. Kiedy Chińczycy dotarli do Mira zaszli do cerkwii i zauważyli, że człowiek który im pomógł był uderzająco podobny do jednego mężczyzny na ikonie. Okazało się, że był nim święty Mikołaj. Wrócili tu specjalnie w następnym roku i przywieźli ikonę zrobioną na jedwabie z wizerunkiem Mikołaja, z urodą rzekłbym silnie azjatycką. Tak mniej więcej brzmiała historia tej ikony. Tym razem dostaliśmy prawosławne błogosławieństwo i ruszyliśmy dalej do głównej atrakcji Miru: zamku zapisanego na listę światowego dziedzictwa Unesco. Nie bez kozery nazywanym białoruskim Malborkiem, bo jest naprawdę wielką budowlą. Z niemałą cebulacką dumą przyznam się, że wszedłem na studenckim bilecie. Zamek podzielony jest na trzy części, po lewej od wejścia muzeum, na przeciwko hotel, a na samych murach są malutkie wystawy i miejsce do robienia zdjęć, ekspozycja muzealna opowiadała z jakich rąk do jakich przechodził zamek i o samej jego historii.
Wyhasani po bieganiu z góry wież do piwnic zamku wyszliśmy cali spoceni z myślą o wyjeździe do ostatecznego celu dzisiejszego dnia, jakim był Mińsk Litewski czy obecnie białoruski. Aryna przygotowała tabliczkę z historyczną nazwą Mińska Mieńsk. A ja poszedłem narwać śliwek przydrożnych. Nawet nie udało się nam ich zjeść, kiedy zatrzymał się Zmicier, który zabrał nas do samego Mińska. Po drodze przejechaliśmy przez Stołpce, jakie znajdowały się kiedyś na granicy II RP i związku sowieckiego. Tak więc wyjechaliśmy na terytorium wschodniej Białorusi, która jeszcze bardziej jest zrusyfikowana. Na szczęście nasz kierowca nie należał do tej grupy ludzi. Mówił ładnie po białorusku i zatrzymał się ze względu na tak zapisaną tabliczkę.
Life Hack
Jadąc po Białorusi stopem do Mińska wpisujemy taką tabliczkę:
МЕНСК
Rozmawialiśmy o wielu tematach, Zmicier jeździ stopem, jest z Mińska, ma syna w dziewiątej klasie i jechał na wywiadówkę. Pomimo tego, że się spóźniał i tak postanowił zatrzymać się by nam pomóc. Po za tym organizuje koncerty muzyki bardowskiej, zajmując czasem nawet największe kluby Mińska.
Dojechaliśmy do Niamigi. Jest to rejon stolicy Białorusi w jakim tylko tu możemy odnaleźć ślady Starego miasta, cała jego reszta została praktycznie zrównania z ziemią podczas dwóch przemarszów frontów w czasie II wojny światowej. Którego raz uporczywie bronili Sowieci a raz Wehrmacht.
Weszliśmy szybko do metra i pojechaliśmy do mojego świetnego kumpla Arcioma jakiego poznałem kiedyś w Gruzji na nartach.
Arciom nakarmił nas i trochę mnie przestraszył, tłumacząc mi różne trudności jakie mnie czekają, ale on jest turystą sportowcem jaki chodzi po górach, a ja jestem podróżnikiem, więc nasze doświadczenia są różne, jednak o podróżowaniu potrafimy mówić godzinami. Odprowadziłem Arynę do metra, mając nadzieję, że jeszcze się spotkamy i tak powoli zakończył się ten dzień.