Obudziłem się w mojej rurze pod Różanami około szóstej rano, czyli piątej polskiego czasu. Była to kolejna noc przespana w moskitierze, bo komary znów nie dały mi możliwości spać. Ich liczba była tym bardziej zaskakująca, że nigdzie blisko nie było zbiornika wodnego. W ogóle na Białorusi jest ich dużo więcej niż w Polsce. Po tak wczesnym przebudzeniu od razu poczułem, że zaczyna mi się załączać podróżniczy tryb wczesnego wstawiania. Oczy na tyle dobrze radziły sobie w tych ciemnościach, że szybko udało mi się spakować i wyciągnąć wszystkie rzeczy na zewnątrz. Jabłonie rosnące przy drodze zapewniły mi świetne śniadanie pełne jabłek z dużą ilością pierwiastków ciężkich, ale kto by na to zwracał uwagę! Na trasę wyszedłem około siódmej z brzuszkiem pełnym jabłek. W myśl zasady, że kto rano wstaje dostaje mocnego kopa w dupę i szybko stopuje, myślałem, że i mi się poszczęści w drodze do Lidy. Gdzie mieszka moja bardzo dobra koleżanka Aryna. Przysłowie tym razem bardzo dobrze się sprawdziło, bo już po dziesięciu minutach siedziałem w swoim złotym strzale, który jechał wprost do Lidy i nie czekały mnie tego już inne paputki.
Pierwszy raz spotkałem takiego kierowcę jak Dima, zamiast jechać po znakach do celu cały czas tylko spoglądał do nawigacji jak dalej powinniśmy jechać. W pewnym momencie nawet stracił fixa GPS i postanowił w związku z powyższym zatrzymać się na poboczu i tam poczekać, aż jego telefon zacznie posłusznie pracować. Nie będę Nostradamusem, jeżeli napiszę, że te telefony nas do zguby doprowadzą. Zaskoczył mnie jednak na czterdzieści kilometrów przed celem, kiedy postawił mi kawę na stacji BielarusNiefta i troszeczkę się odkrył ze swoimi problemami. Pomimo, że teraz jest dyrektorem wewnątrz firmy produkującej folię spożywczą, to sam musi dowozić prefabrykaty do fabryki w Lidzie. Ma bliźniaki: chłopca i dziewczynkę, ale jest po rozwodzie i nie może ich widzieć codziennie. Nie potrafił się z żoną dogadać i dołączył niestety do statystyki Białorusinów jacy szybko się rozwodzą (jest to spory problem Białorusi).
Pożegnaliśmy się pod pomnikiem Franciszka Skaryny, który jeszcze przed Mikołajem Rejem pisał w swoim ojczystym języku, czyli starobiałoruskim. W sumie to nie musi być jakoś specjalnie wstyd, bo to jednak nie my dzisiaj mamy problemy z umieraniem naszego języka, a Białorusini. To chyba im powinno być wstyd, że nie czerpią z tej długiej historii.
Czekałem pod kościołem farnym, przyglądając się na grupę kolonii katolickiej z białoruskimi dziećmi o polskim pochodzeniu, które modliły się po polsku, ale już rozmawiały między sobą tylko po rosyjsku. W podobnych sytuacjach jestem zawsze pod wielkim wrażeniem animatorów, którzy w takich warunkach potrafią zająć wszystkie te dzieci, by nie doszło do jakiejś katastrofy.
Aryna przyszła po jakichś 15 minutach i od razu pojechaliśmy do niej do domu. Moje szczęście z ciepłej wody w domu było nie do opisania. W czasie kiedy ogarniałem siebie i swoje rzeczy, Aryna że swoją siostrą przygotowywały tradycyjny, białoruski obiad. Kiedy już rozwiesiłem wszystkie mokre rzeczy na suszarkę/ przyjechała mama Aryny, która jest nauczycielką w pierwszych klasach szkoły podstawowej. Od razu poszedłem na przepytki, kim jestem, co tam robię itd. Ja też nie pozostałem dłużny i dość długo rozmawialiśmy o edukacji na Białorusi i jej problemach.
Dość leniwie zebraliśmy się na miasto po pysznym obiedzie i już w drodze zostałem zasypany informacjami o mieście, których nie sposób zapamiętać. Później razem z Aryną pochodziliśmy po mieście, zwiedzając częściowo odrestaurowany zamek. Niestety jego odnowiona część wyglądała jak inne robione w byłych republikach ZSRR (nowy klinkier itd.). Porównaliśmy edukację w Polsce i na Białorusi na poziomie programów nauczania jak i w temacie samych nauczycieli. Dzień zakończyliśmy pijąc pyszne Lidskie piwo „Wieczór w Brugge”.