4. Dzień podróży (29.08)

Spanie bez namiotu pod stacją okazało się niezbyt dobre. Poranna rosa wszystko nam zamoczyła. Aż zatęskniłem za brezentem… Z drugiej strony bardzo szybko uwinęliśmy się na wyjazd. Słowaka już nie było. W pojedynkę przez Francję jest prościej, byle ciężarówka zabierze zagubioną duszyczkę. Dwójki nikt nie chce brać, podobno mandat za trzecią osobę to 500€…

Już po godzince zatrzymał się samochód. Po francusku dogadaliśmy się, że zabiorą nas 100 km na lepszą stację. Wsiadamy do środka mówimy:
– Nous sommes polonaise
– No to kurwa możemy mówić po polsku!
I zaczęliśmy mieszać języki, bo kierowca Bruno był Francuzem, a jego kolega Krzysztof wiadomo Polakiem. Obaj pracują w branży IT. Krzysiek tutaj bawi już 18 lat, a pochodzi z ziemi odzyskanych – z Wrocławia. Krzysztof to kolejny lotniarz na naszej drodze. Polecił nam spać w grotach na zachodnim brzegu Maroka, jeśli nic lepszego nie znajdziemy. Zimą jest to bezpieczne, bo wiatry wieją od morza i nie ma opcji ich zasypania przez piasek.

Dojechaliśmy do kolejnej stacji na której zostaliśmy ugoszczeni kawą. Po drugiej stronie ulicy stali autostopowicze, ponoć stali tutaj już kilka godzin. Nam wyszło godzinę i wsiedliśmy w samochód Francuza, który jechał, aż w okolice Valence, jakieś 600 km do przodu. Jak to z Francuzami bywa nie mówił po angielsku więc francuski i migi służyły nam za środek komunikacji. Okazało się, że to profesor muzyki na uniwersytecie w Strasburgu. Jechał na wakacje. Opowiedział nam historię o tym, jak był w komunistycznej Polsce i musiał robić zakupy w peweksie za dolary. Inne waluty nie były w cenie za to dolary sprzedawał również nielegalnie Polakom. Tam też poznał przyjaciela z Polski, który mieszka teraz w Paryżu. Tematy z powodu bariery językowej szybko się nam wyczerpały i zaczęliśmy pisać posta, podziwiać widoki dookoła, a było na czym zawiesić oko. Francuz kiedyś też był stopikiem jak to często wśród biorących bywa. Przez drogę słuchaliśmy cudownej senegalskiej muzyki, leciała muzyka klasyczna, jazzowa i folkowa, parę z tych kawałków macie poniżej.

Tak dojechaliśmy, aż za Valence. Nasz kierowca nadrobił chyba ze 100 km, aby nam pomóc. W Nissanie, którym jechaliśmy, klima nie dawała rady i było z trzydzieści parę stopni. Skoczyliśmy do Maca – bo najtaniej. Można sobie złożyć obiad 1200 kalorii za 20 złotych. Posileni, wyskoczyliśmy na autostradę. Nowa tabliczka «Montpellier – plus loin à sud». Montpellier dalej na południe miała dodawać nam animuszu. Największe zainteresowanie było, gdy ją pisaliśmy. Nawet jedna kobieta się zatrzymała, ale jechała do Marsylii co nie było nam po drodze. I tak przez półtorej godziny… Zaczynaliśmy już patrzeć na mapę, gdzie się położyć, gdy zatrzymał się nam kierowca, który jechał aż do Barcelony. Jakieś 400 km!

Nasz nowy kierowca Dani, pochodzi z Czarnogóry. Osiemnaście lat temu wyjechał do Barcelony i skończył tam techniczne studia wojskowe. Jest pilotem F16. Ma na swoim koncie bombardowania Belgradu, Iraku, Syrii… Było mega śmiesznie, bo nie chciał z nami rozmawiać po serbsku, cały czas tylko francuski. Zna wiele języków, ale żadnego, którym dobrze władamy. Nawijał jak nowy kałasznikow, nie zwracając uwagi czy go rozumiemy czy nie. Jednak było to mega, bo dużo nauczyliśmy się z kontekstu. Podobno ma żonę lub dziewczynę z Polski. Zaraz kończy mu się kontrakt i chce wybudować małą fabrykę pampersów w Polsce. Mamy się z nim spotkać w Warszawie w grudniu!

Wysiedliśmy trzydzieści kilometrów przed Barsą, witając dumny kraj Katalończyków. Za nami zostały Pireneje. Jeszcze skok przez siatkę i koło północy wylądowaliśmy w namiocie, który przez chwilę śmierdział rybą. Myśleliśmy, że to jedna z pierwszych jaszczurek zginęła pod nim albo żabka, których było tu pełno. Nic z tego, to nasze materace tak pachniały po porannej rosie…

 

Dodaj komentarz