63. Dzień podróży (20.10)

W końcu nastąpił ten moment, kiedy musiałem użyć budzika. Miałem nie mały stres w związku z tym. Po tylu dniach bez niego można wyłączyć go nieświadomie i iść dalej spać, a śpiąc w wieloosobowym pokoju bałem się go położyć gdzieś dalej. Z drugiej strony moi współlokatorzy byliby przeszczęśliwi gdybym przy okazji ich obudził. Na szczęście po czterech godzinach snu wstałem bez problemu. Widać byłem wystarczająco zmotywowany, aby za 15 godzin znaleźć się w tropikach. Łazienka, check out, metro, dworzec.

Dworzec Shanghaihongqiao. czyli Szanghaj Czerwony Most, pięknie, komunistycznie. Chociaż z kolorem czerwonym w Państwie Środka możemy mieć pewien problem. Historycznie jest to kolor w kulturze chińskiej, który symbolizuje szczęście, dostatek i wszystko co może być najlepsze. Nawet panna młoda powinna mieć czerwoną suknię ślubną. Odwołuje więc słowa, że nazwa Czerwony Most jest komunistyczna, bo może być związana z chińską historią. Hongqiao jest największym dworcem kolejowym na świecie ze względu na powierzchnię użyteczną wynoszącej 130 hektarów, ma 15 peronów i wygląda jak ogromny terminal na lotnisku. Jest tu nawet kontrola bezpieczeństwa, chcieli mi na niej zabrać gaz pieprzowy przeciwko psom. Na szczęście na gazie były odpowiednie informacje i został on ze mną. Na perony nie wejdzie sobie żadna postronna osoba, bo wpuszczani jesteśmy tam tylko po zeskanowaniu kodu qr z biletu i potwierdzeniu tożsamości paszportem.

Tym razem nie zaryzykowałem jedzenia czegoś chińskiego tylko poszedłem do KFC czyli 肯德基 – kěn dé jī co oznacza po prostu Kentucky po chińsku. W związku z ustawą chroniącą język chiński wszystkie zachodnie firmy są zobowiązane do stworzenia swojej chińskiej nazwy. Jest to ciekawa zabawa dla sinologów, bo nazwa powinna brzmieć podobnie do nazwy oryginalnej, a jednocześnie znaczyć coś po chińsku. Na przykład BMW to Bao Ma (宝马) co oznacza cennego konia. Najedzony w kendeżi wróciłem pod moją bramkę zaczekać, aż zaczną wypuszczać ludzi na peron. Po pięciu minutach zaczęli wpuszczać ludzi na peron. W tym momencie zorientowałem się, że na moim bilecie nie ma zaznaczonego miejsca do siedzenia w pociągu. Uznałem więc, że mogę zająć dowolne miejsce w drugiej klasie i kto pierwszy ten lepszy.

Rozłożyłem się ze swoją chińską wałówką i zacząłem konsumpcję, kiedy podeszła do mnie para chińczyków mówiąc, że siedzę na ich miejscu. Coś mi prawie stanęło w gardle. Na szczęście mówili po angielsku, więc podałem im bilet, żeby mi powiedzieli, gdzie jest moje miejsce. Dostałem odpowiedź jakiej się nie spodziewałem:

– Pan nie ma miejsca siedzącego
– zaraz zaraz, ile państwo płacili za bilety?
– tyle samo co Pan, ale Pan kupił bilet bez miejsca siedzącego, bo pewnie miejsca się skończyły. Czy będzie Pan tak łaskawy, aby zwolnić miejsce?
– …

Jak sprzedawca mógł mnie tak załatwić?! Nawet nie spróbował mi wyjaśnić, że skończyły się miejscówki na pociąg. Przecież to bite 12 godzin stania w pociągu. Zacząłem soczyście przeklinać, miałem ochotę rozwalić wszystko w około mnie. Zebrałem mandżur i usiadłem na podłodze na miejscu dla walizek, dalej życząc kasjerowi, aby został wychędożony przez tuzin murzynów itd. Ciężko było mi się opanować, gdy miałem te bite 12 godzin spędzić na podłodze „super szybkiego” pociągu. Kiedy zeszła ze mnie już trochę złość, Chińczycy, którzy zajęli moje zdobyczne miejsce podpowiedzieli mi, żebym szedł do wagonu restauracyjnego zajść sobie miejsce siedzące czym prędzej. Zostawiłem im plecak nad głowami i popędziłem czym prędzej do kitajskiego warsa. Ku mojemu szczęściu było tu wolne miejsce siedzące pod oknem. Polskę z Chinami dzieli około 6 tysięcy kilometrów, a czułem się jak w polskim pociągu TLK do których są sprzedawane są bilety bez miejscówki i trzeba gonić do warsa czym prędzej.

Chińskie słodycze poprawiły mi humor i wziąłem się za nadrabianie postów na bloga i tak mi zleciał cały ten dzień. Praktycznie nie zwracałem uwagi na otaczających mnie Chińczyków. Po za tym, że częstowałem ich fistaszkami i mówiłem, że nie mówię po chińsku. Za oknem podziwiałem jak zmienia się krajobraz. Było widać i biedne wioski, tarasy ryżowe, góry, ocean spokojny, pierwsze palmy itd. Wieczór nacieszył moje oczy przepięknym czerwonym zachodem słońca zapowiadającym zbliżający się tajfun w stronę Hong Kongu. O nim dowiedziałem się przez Internet w czasie drogi. Swoją drogą czy wiedzieliście, że słowo tajfun wywodzi się z chińskiego 台风 – táifēng i oznacza wiatr z Tajwanu? Jeśli znacie inne zapożyczenia słów w języku polskim z chińskiego to napiszcie je w komentarzach.

Tak naprawdę kiblowanie w restauracji było świetną sprawą. Zgodnie z maksymą nie ma tego złego co na dobre, by nie wyszło. Siedzenia były na tyle niewygodne, że nie mogłem zasnąć ze zmęczenia, więc nadrobiłem ogromne zaległości. W między czasie przeanalizowałem sytuację z wczoraj z dworca jak kupowałem bilet. W tym czasie rozgrywała się akcja z Chińczykiem, który chciał zabić kasjera obok. Może w związku z tą stresową sytuacją kasjer nie pomyślał, aby rozmawiać ze mną odnośnie siedzenia. W ogóle Chińczycy często kupują bilety bez zaznaczonych miejsc i przychodzą z własnymi składanymi stołkami. Czyż nie mogłem wyglądać na weterana takich rozwiązań? Mogłem. W taki oto sposób mój gniew na kasjera troszeczkę osłabł.

Dojechałem do Shenzhen, zapakowałem się do metra w którym odkryłem istnienie magnetycznych żetonów, które wpuszczają przez brzmi do metra przez przyłożenie, dopiero przy wyjściu musimy je wyrzucić. Trafiłem do hostelu i wycieńczony rzuciłem się spać.

Dodaj komentarz