62. Dzień podróży (19.10)

Wstałem bez oznak dnia wczorajszego. Szybko spakowałem mandżur i byłem gotowy do pożegnania się z moim hostem. Jeszcze tylko dostałem ostatnie instrukcje jak mam kupić bilet na szybki pociąg do Shenzhen i już byłem na zewnątrz. Niestety nie mogłem tutaj spędzić kolejnej nocy, a szukać innego hosta nie miałem za bardzo ochoty. Pociąg miałem mieć o 7:47 więc czekała mnie pobudka o 4:30, a nie chciałem nikogo męczyć tak wczesnym wstawieniem. Jedyną opcją było znalezienie hostelu. Z tym nie było większych problemów, bo było już po sezonie i w granicy dwudziestu zlotych można się zmieścić.

W pierwszej kolejności uderzyłem do hostelu, aby czym prędzej rzucić graty. Jednak nie było to takie proste jakby mi się mogło wydawać. Proces rejestracji zajął z 40 minut. Poziom biurokracji w Chinach czasem potrafi zadziwić. Na szczęście zawołała mnie rezolutna Wietnamka Lan Nguyen ostrzegając mnie, że chińska chwila tutaj trwa dłużej. Wypiliśmy kawę i dostałem wymarzony kluczyk! W końcu mogłem rzucić wszystko i startować na szanghajską główną stację kolejową.

Jedno, drugie, trzecie metro i byłem na miejscu. Okazały gmach dworca z przeszklonym wejściem zachęcał do wejścia, ale już przekroczeniu progu można było zobaczyć kolejki do kas, które bardzo mnie odstraszały. Stanąłem w pierwszej lepszej kolejce i cieszyłem się z tego momentu, kiedy można wyłączyć w końcu mózg. Nie trwało to zbyt długo, bo Chińczycy poruszeni moją obecnością zaczęli się wypytywać co ja tu do jasnej anielki robię!? Mowa ciała dała ciała. Pyk translator, i tłumaczę, że chcę kupić bilet dotąd.

– Ło panie, to nie ta kolejka! Tam dalej musisz stać, bo tutaj tylko podmiejskie jeżdżą!

Cholera… Tam znów kolejki nie są malutkie, ale cóż robić? Ustawiłem się, ale tym razem nie mogłem wyłączyć myślenia. Zacząłem się męczyć tym, że za mną są biedni Chińczycy, którzy zupełnie nie zdają sobie sprawy, że nie mówię w putongua i zakup biletu to będzie droga przez męki. Niby przygotowałem się do tego zadania, przetłumaczyłem na chiński w translatorze jaki bilet potrzebuje na jaką trasę i jaki numer pociągu, ale dobrze pamiętałem, że zaraz po tym kasjer może nie zrozumieć, że nie mówię w jego cudownym języku i zapytać się mnie, czy potrzebuje poduszki, czy może nie chcę jechać w pierwszej klasie, a może czy chcę miejsce przy oknie. Na tą część rezerwowałem minimum pół godziny.

Chciałem nagrać mini filmik odnośnie tego jak kupuje się bilety w Chinach, niestety obok mnie rozegrały się dantejskie sceny, okazało się, że Chińczyk w drugiej kolejce próbował kupić bilet na dane z kartki bo nie miał przy sobie paszportu. Na co kasjer powiedział, że nie może sprzedać mu biletu. Chłopak tak się wpienił, że zaczął napierdzielać piąchami w szybę pokazywać palcem na kasjera, mówiąc, że zabije go i wychędoży co najmniej pół jego rodziny (przynajmniej ja sobie to tak tłumaczę). Chińczycy w koło byli wręcz porażeni całą sytuacją, paru z nich próbowało mu wytłumaczyć, żeby się uspokoił, bo może mieć kłopoty, ale myślenIe nie było mu w głowie. Pociągnął go słowiański zew i chciał dostać się do kasjera. Dopiero po około dziesięciu minutach przyszli ochroniarze zaczęli się z nim szarpać i wyciągnęli za dworzec. Co ciekawe nikt nie wezwał policji, a wręcz płaczący, Chińczyk oddalił się od dworca. To była pierwsza sytuacja w Chinach, kiedy byłem świadkiem agresji autochtonów.

Doszedłem do kasy i w tej stresującej mnie sytuacji (piekło odbywało się pół metra ode mnie) podałem paszport i jak głuchoniemy przyłożyłem telefon z tekstem czego chcę. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu okazało się, że wszystko jest jasne. Pod ręką pojawiła się informacja po chińsku i angielsku na jaki pociąg kupuje bilet i ile on kosztuje. Cena była prawidłowa, więc szczęśliwie wrzuciłem juany do okienka. I otrzymałem malutki bilecik pełen szczęścia. Wyleciałem z dworca jak na skrzydłach, dopiero na zewnątrz przyszło mi do głowy, że warto sprawdzić co tam jest napisane w ogóle. Całe to szczęście kosztowało mnie 481 juanów czyli około 270 złotych. Haczyk chińskich ultra szybkich kolei polega na tym, że są dość średnio szybkie. Mój pociąg miał do przejechania 1400 kilometrów i miał to zrobić w około 12 godzin. Hell yeah!

Kiedy już wróciłem do siebie uznałem, że trzeba wykorzystać jeszcze dzisiejszy wolny czas. Sprawdziłem na mapie, że najbliżej mam świątyni nefrytowego Buddy. Po drodze przypomniało mi się, że czasem można wejść za darmo metodą „na śmiecia” kupiłem więc orzeszki i zacząłem śmiecić do nich.

Hack life (mało etyczny):
Jeżeli idziemy do zatłoczonego muzeum i nie chcemy płacić za bilet wstępu to przygotowujemy sobie ręce pełne śmieci, przy bileterach mówimy, że chcemy wyrzucić to co mamy w rękach, dochodzimy do śmietnika i wyrzucamy wszystko przy okazji wyjmując sobie skasowany bilet.

Wersja mniej hardcorore’owa dla osób, które już nie są studentami:
Czekamy przy kasie, aż pojawi się grupka studentów, wtedy podchodzimy i pytamy, czy nie mogą kupić jeden bilet więcej, który będzie biletem studenckim. Dostajemy w ten sposób trochę tańszy bilet, a bileterzy już w 99% nie sprawdzają czy nie jesteśmy studentami.

Metodą hardcorore’ową dostałem się duo środka. Znajdują się tutaj dwa nefrytowe posągi Buddy siedzącego i leżącego. Ten drugi symbolizuje moment, kiedy Budda przeszedł do nirwany. Świątynie podobno nie zostały zburzone podczas rewolucji kulturalnej, bo mnichowie wedle legendy wywiesili na głównej bramie wizerunek Mao. Jednak wygląd świątyni, wskazuje, że nie jest ona zbyt stara i komuniści co nie co tu musieli zniszczyć. Wszystkie konstrukcyjne elementy drewniane wyglądają bardzo nowo. Dlatego też podejrzewam, że obecny wygląd świątynia zawdzięcza dużej odbudowie przeprowadzonej w latach 90. Napasłem oczy i pojechałem na terytorium francuskiej koncesji.

Francuska koncesja w Szanghaju była to autonomiczna część miasta wydzielona pod jurysdykcję Francji od 1849 do 1946 roku. W Szanghaju znajdowała się jeszcze koncesja brytyjska. Sami Chińczycy uważają, że schyłek czasów imperatorskich był dla nich hańbiący, oddawane były części Chin pod władzę europejskich kolonizatorów (oczywiście za niemałe pieniądze ratujące ostatnich imperatorów). Jednak, gdyby nie ten okres, dzisiejszy Szanghaj nie byłby tak międzynarodowy, a ja nie znalazłbym się na osiedlu Tianzifang, które jest pełne malutkich knajpek z kraftowym piwem, barberów, artystów czy też zwykłych turystycznych sklepów z pamiątkami. Możemy sobie w tym miejscu wyobrazić jak mogło wyglądać życie tutaj sto lat temu. Labirynt wąskich uliczek, malutkie domy zrobione z cegły klinkierowej nadają temu miejscu prawdziwie magiczny charakter. Nawet turyści w około nas tego nie psują. Jest to dobre miejsce, aby kupić pamiątki najbliższym.

Tego wieczora starczyło mi czasu, aby jeszcze wrócić do Inferno, niestety nie spotkałem ludzi z którymi się wczoraj tu umówiłem, za to pogadałem sobie z personelem, który powiedział mi, że muszę się przygotować przed jutrzejszą wyprawą i nakupić jedzenia. Wskoczyłem do ostatniego metra, zrobiłem zakupy pod hostelem rzut na taśmę przed zamknięciem. Zdążyłem jeszcze poznać hiszpańską parę uczącą chińczyków hiszpańskiego i wskoczyłem do swojego łóżka by choć trochę pospać przed pociągiem.

Dodaj komentarz