43. Dzień podróży (30.09)

Wstaliśmy, zostaliśmy po raz kolejny ugoszczeni cujwanem, pamiątkowa pocztówka, pożegnanie i w drogę. Zaczęło się ciężko. Dziwne nikt nie chciał nas przyjąć i na wiadomość munkh ukłi mówili nam wprost, że nas nie wezmą. Jak miło!

W końcu wpakowaliśmy się do japońskiego BMW, tak tak, jeśli nie wierzycie sprawdźcie fotki. W ogóle zastanawiam się czy w Mongolii nie powinni przejść na ruch lewej stronny. Mam wrażenie, że aut z kierownicą po prawej stronie jest tu więcej niż tych po lewej. Mieliśmy ogromny problem z dogadaniem się i uzgodniliśmy, że facet jedzie do najbliższego punktu oddalonego o 18 kilometrów od nas, klasztoru buddyjskiego Shankh. Zostaliśmy dowiezieni pod samo wejście i nasz kierowca pojechał jeszcze dalej, a nie jak myśleliśmy tylko tutaj. Klasztor był zamknięty, a w wiosce otaczającej go nie było delgurów czy gazarów czyli sklepów i restauracji.


Przyszło więc nam wracać około kilometra do trasy i łapać coś dalej, wracając do niej przejechały cztery samochody, których nie byliśmy w stanie złapać. Byliśmy zbyt daleko. Kiedy już się do niej doczłapaliśmy przyszło nam czekać na kolejny samochód ponad godzinę. Taki czas wykorzystuje zawsze na pisanie postów, naukę języków czy też czytanie książek, więc nie tracę czasu w takich momentach. Jednak czasem czuje potrzebę po prostu pomedytować i odlecieć od otaczających mnie problemów.

Po około półtorej godziny złapaliśmy mini tira, na tył poszły nasze plecaki, a my w czwórkę próbowaliśmy zmieścić się na trzech miejscach. Konfiguracje alpejskie były przeróżne, czwórka obok siebie, Johny na moich kolanach, ja na jego, siedzenie bokiem itd. W każdym razie dupa odpada, kolan nie czujecie i super jak w Wasze kończyny płynie krew. Po 15 kilometrach skończył się asfalt i zaczęła się naprawdę ciekawa jazda przez step. Przemierzaliśmy dolinę Orchonu, pełną ostrych wzniesień, kamiennych formacji powulkanicznych, drogą w samym stepie, do przejechania zostało około 70 km (i to jeszcze nie był nasz cel). Zrobiliśmy tą trasę w ponad trzy godziny (z przystankiem na zejście po kanionie w dół Orchonu i nabranie mineralnej wody).
Dojechaliśmy do zapadłej ogromnej wioski pośrodku niczego – Bat-Ulzii. Zaatakowała nas tu burza piaskowa, jakie szczęście, że miałem baffa, którego mogłem zaciągnąć na twarz. Nie ma tu nawet jednej drogi z asfaltem, a mieszka tu około 6,5 tysiąca ludzi. Jest to miasto powiatowe (sam lub sum). Znajduje się tutaj szkoda, szpital, cech obróbki drewna, ujęcia wód mineralnych, węgiel kamienny, kupa sklepów i malutkich baz turystycznych. Nie ma tu nawet bankomatu, a nam powoli kończyła się gotówka… Taki żyjący Czarnobyl. A przed nami tym bardziej nie było cywilizacji. Zjedliśmy, przeszliśmy się przez tą ogromną wieś i wyszliśmy w kierunku naszego celu – wodospadu na Orchonie. Gdzieniegdzie stąd było widać ośnieżone szczyty gór. Taki widok cieszy oczy, dzięki temu, że te miejsce znajduje się w kotlinie, klimat jest tu o wiele cieplejszy i rośnie tu sporo jak na Mongolię drzew.

Przeszliśmy nie jedną rzeczkę, Johny z śmiesznymi akrobacjami (brak odpowiednich butów) i parę kilometrów, kiedy na stepie pojawił się UAZ. Podebrał on nas na około cztery kilometry i zostawił przed przejazdem nad sporą rzeczką. Tu podjechali do nas anglojęzyczni mongołowie na motocyklach, którzy pracują dla mongolskiej telewizji. Przewieźli nas trochę w kółko i wysadzili w punkcie początkowym. Tutaj trzeba było przejść przez rzekę, jakimś cudem buty mi nie zamokły. Nie przeszliśmy nawet kilometra gdy zbliżył się do nas pickup, którego oczywiście też złapaliśmy, w środku nie było miejsca, więc rozsiedliśmy się wygodnie na pace zapierając się co sił, by nie wylecieć na jakimś dołku i podziwiając zachód słońca. Już po pół godziny byliśmy na miejscu. Teoretycznie powinniśmy być w dupie, ale było to miejsce turystyczne, więc były tu sklepy, a nawet można było, zjeść huszura za ostatnie tugriki (jeszcze zrobili nam promocję cztery za 2100 tugrików).

W międzyczasie przyczepiła się do nas pijana mongolska kompania, która zapraszała nas spać z nimi. Jednak woleliśmy nie szukać problemów i poszliśmy pytać o nocleg w sklepach. Jednak to turystyczne miejsce,w następnym dniu napiszę dlaczego. Nikogo nie obchodziło skąd jesteśmy czemu mamy obrzydliwe europejskie oczy, ani co chcemy, na próbę tłumaczenia dostawaliśmy po prosto noł, nawet bez zrozumienia nas, od razu kiedy sprzedawczyni rozumiały, że nie mamy kasy. Wcześniej mieliśmy podobny problem, kiedy kupowaliśmy kawę, był to dla nich ogromny problem, aby nagrzać nam wodę… Brak słów.

Przez to, że było to turystyczne miejsce pierwszy raz w Mongolii spaliśmy na świeżym powietrzu. Brezent przywiązaliśmy do płotu robiąc pół namiot. W nocy przyszły do nas jaki mocno nas wystraszając, później spaliśmy już w miarę normalnie.

Dodaj komentarz