37. Dzień podróży 24.09

Wstaliśmy koło 8:00, zebraliśmy szybko rzeczy i poszliśmy na herbatę jak zwykle z mlekiem. Dziadek wziął kalkulator i zaczął wpisywać 20 i pokazywać palcem na Johny’ego tym razem to my włączyliśmy głupa, pokazaliśmy ile lat ma Johny, a ile lat mam ja. Zmieniliśmy temat, dopiliśmy herbatę i zbieraliśmy się do wyjścia. Dziadek nie odpuścił i wrócił do tematu kasy. Kurczę on chciał czterdzieści złotych za osobę, gdzie za 15 zlotych można znaleźć hostel z prysznicem i śniadaniem. Pokazaliśmy, że nie mamy kasy i wyjaśniliśmy, że przecież chcieliśmy spać na ulicy, że oni sami nas zaprosili, my sami o to nie prosiliśmy. Czemu wtedy nie powiedzieli nam, że to za kasę? Dziadek na szczęście nie chciał robić awantury i wyszliśmy w pokoju.

Wyszliśmy za Erdenet i złapaliśmy stopa do następnego miasta Bulan. Znów powtórka historii z kasą i znów z zasady nie zapłaciliśmy. Chociaż gość wydawał się fajnym skatem, który słuchał rapu i wspólnie z Johnym rapował. Okazało się, że specjalnie tutaj przyjechał, ale trzeba uczyć Mongołów, żeby nie oszukiwali podróżników!

Znów za miasto i kolejny stop, zatrzymało się dwóch Mongołów jadących z córką, okazało się, że jeden z nich uczył się na filologii czeskiej w latach osiemdziesiątych. Pogadał chwilę ze mną po czesku, ale praktycznie wszystko z czeskiego zapomniał. Dużo łatwiej było mu mówić po rosyjsku, więc i z tego skorzystaliśmy. W przydrożnej knajpie włączyłem mu wszystko co miałem na telefonie po czesku czyli oczywiście Jaromir Nohavica i Čehomor, a także włączyłem słowacki rap czyli Kali. Po drodze jeszcze walnęliśmy po kielichu za Mongolię dojechaliśmy na połowę drogi do Muruna i tu wyskoczyliśmy.

Kolejny autostop to znów legendarna Toyota Prius i małżeństwo, które zmienia zdanie, żeby nas zabrać. Chcieliśmy dojechać na Huvsgun Nuur. Okazało się, że oni też tam jakimś cudem jadą. Po drodze zaczęła drastycznie spadać temperatura, nawet do -1 stopnia. Spojrzałem na GPS i szybko zrozumiałem, że wjechaliśmy prawie na 1700 metrów nad powierzchnią morza. Przejechaliśmy jeszcze parę kilometrów i wszędzie w koło zobaczyliśmy śnieg. Okazuje się, że tu już zima się zaczyna. Ta destynacja to największy błąd planistyczny tej podróży. Jednak chciałem zobaczyć to jezioro ponieważ jest ono jakby siostrą Bajkału, posiada taką samą historię powstania i woda z niego jest zdatna do picia. Jednak dojeżdżając tu zrozumieliśmy, że chcemy jak najszybciej wracać stąd na dół. Bo jesteśmy w turystycznym miejscu i nikt nie przyjmie nas za darmo w domu. Dojeżdżając tutaj nasi kierowcy zaczęli się pytać o mapę, pokazaliśmy im ją i zaczęliśmy się ich pytać dokąd dokładnie oni jadą. Nie umieli odpowiedzieć i do kogoś w kółko próbowali się dodzwonić jechali powoli do przodu rozglądając się za jakimś domem. Tak przynajmniej my rozumieliśmy całą sytuację. W końcu się zatrzymali i poprosili nas o kasę. Znów ta sama historia! Wyszliśmy na mróz super obrażeni. Nagraliśmy filmik i podjechali do nas z powrotem. Dali nam telefon, tu ktoś mówiący po rosyjsku, objaśniliśmy całą sytuację, okazało się, że oni nadrobili specjalnie 120 kilometrów bo myśleli, że baba nas zrobią kasę. Zapytał nas czy chcemy tu zostać.

– Oczywiście, że nie!!! Jest tu zimno, pizga i jeśli dla nich to nie problem możemy wrócić na dół.

I słowo ciałem się stało. Wróciliśmy do Muruna, stąd stop na mongolską wieś, bo zaczynało się ściemniać. Złapaliśmy mini tira z dziadkiem i babcią, były tam tylko trzy miejsca więc zaproponowaliśmy, że jeden z nas będzie siedzieć na otwartym tyle (kurczę zapomniałem słowa jak to się nazywa po polsku, po rosyjsku to kutuz). Nie było takiej potrzeby babcia siadła prostopadle za stwierdzeniami, w kutuz poszły plecaki i odjechaliśmy około osiemdziesiąt kilometrów na wschód od Muruna. Wyszliśmy w jakiejś wiosce, akurat zatrzymał się tu autobus z ludźmi jadącymi do Ułan Bator, spytali się nad czy nie chcemy tutaj jechać.

Przez całą drugą część dnia czułem się źle, tak jakby przeziębienie zaczynało mnie brać. Zapewne to efekt sporej ilości alkoholu wypitego dzień wcześniej. W każdym bądź razie lub bądź co bądź czułem się słabo i wiedziałem, że lepiej byśmy nie spali na ulicy. Zaszliśmy więc do knajpy na skraju i zapytaliśmy o bezpłatny nocleg. Bez problemu dostaliśmy jurtę tylko dla nas czyli w wersji all inclusive nawet z prądem, od razu wszystko poszło się ładować, a my spać.

Dodaj komentarz