3. Dzień podróży (21.08)

Wcześniejsze dni były mega nieogarnięte, wielokrotnie szukałem rzeczy, które miałem nie logicznie poukładane w plecaku. Nie wiedziałem, gdzie są zapałki, gdzie długopisy itd. Tak więc zaraz po porannym pobudzającym „prysznicu” i ogarnięciu ciuchów wziąłem się do poukładania wszystkich manatek. Okazało się, że wczoraj dałem ciała i zgubiłem jeden z akumulatorów do action kamery jak jechałem tirem. Na szczęście bałagan ostatecznie został ogarnięty i reszta rzeczy się „znalazła”. O godzinie dziewiątej czasu białoruskiego, a ósmej czasu polskiego udałem się na przejście graniczne do białowieskiego parku narodowego. Tam spotkałem już nową babkę, która powiedziała, że wejście do puszczy jest kategorycznie zabronione z tej strony i mam gonić do Kamieniuk. Zaczęły się między nami negocjacje, które trwały około pół godziny. Zakończyły się telefonem do dyrektora, który zezwolił puścić mnie za darmo. Bo tutaj nie ma kasy, a w tej drugiej miejscowości na wjeździe płaci się 10 nowych rubli białoruskich czyli około 20 złotych.

Dodatkową niespodzianką było to, że miałem zabrać dziadka wracającego do Polski, miał on już dobrze ponad 60 lat jeśli nie siedemdziesiąt. Praktycznie już słabo chodził, ale był uparty i mocno liczył, że wszyscy będą mu pomagać za darmo i wozić jak tylko on o to poprosi. Ustaliłem z Panią, chroniącą puszczę, że jeżeli będzie puszczać kogokolwiek z przepustką samochodem do puszczy to poprosi go, aby zabrać tego dziadka do granicy polskiej (która pracuje zresztą całkiem od niedawna).

Po chwili wrota bramy uchyliły się przed nami i weszliśmy do puszczy. Zacząłem rozmawiać ze swoim towarzyszem, miał na imię Krzysiek, urodził się w Warszawie, przez dzieciństwo mieszkał w Wołominie i ostatecznie wprowadził się do Katowic, jego rodzice umarli i on został sam jeden. Powiedział, że nigdy nie miał szczęścia do kobiet, że był zbyt nieśmiały, miał złe podejście do nich i pomimo, że zawsze chciał się ożenić to nic z tego nie wyszło, a teraz stara się jeździć po świecie. Mnie wtedy po prostu zatkało, nie wiedziałem co powinienem powiedzieć (a co Wy byście powiedzieli na moim miejscu?). Przeszliśmy około kilometra, obejrzeliśmy zabytkowe mosty jakie ufundował car Mikołaj II, kiedy przyjeżdżał tutaj na polowania. Co ciekawe, podpisał je nie swoim imieniem, a imieniem swojego ojca Aleksandra III. Pozostaje dla mnie zagadką jak te dwugłowe orły przetrwały okres sowiecki. Bo sama puszcza była wtedy dość mocno eksploatowana. Zaraz za pierwszym mostem podjechał do nas miejscowy leśnik, który podrzucił nas bliżej za co mu wielka chwała. Wyszliśmy na rozwidleniu, mi wypadło iść na lewo, jemu na prawo. Czekał mnie jeszcze trekking około sześciokilometrowy do chatki Dzieda Maroza. Musiałem sobie odpuścić Wiskuły, czyli wieś w puszczy białowieskiej, w której doszło do podpisania postanowień o rozpadzie związku radzieckiego o utworzeniu Wspólnoty Niepodległych Państw, bo wszyscy mi mówili, że wieś jest zamknięta. Sprawdzać nie miałem ochoty, bo średnio uśmiechało mi się nadrabiać cztery kilometry na marne. Wyjeżdżając z puszczy dowiedziałem się jednak, że można spokojnie próbować tam wejść, jeśli akurat nie ma baćki w rezydencji. No cóż, następnym razem. Gdy już wyczerpany dotarłem do wioski jakaś zaraza podkusiła mnie najeść się słodkich blinów (naleśników) z miodem, z mlekiem zagęszczonym i z dżemem. Tego nie dało się zjeść!!! Pomysł by przepić to białoruskim piwem Krynica też okazał się chybiony (jeden białoruski bard nie przypadkowo śpiewa Krynicy skażem h**). Najedzony udałem się do ulubieńca prawosławnych dzieci, wrota otwierają przewodnicy ubrani w białoruskie rubaszki (wyszywanki) za cholerę nie znający białoruskiego. System wpuszczania działa na tyle dziwnie, że najpierw poproszono mnie bym dołączył się do jakiejś grupy, z której później mnie pogonili. Nie ważne… Przejdźmy do Mikołaja, a nie, ale wiadomo o kim mówię. Jest to były nauczyciel, dorabiający na emeryturze, zna angielski, rosyjski, białoruski, ukraiński, czeski (tylko tyle dane było mi usłyszeć), ale przede wszystkim wspiera język białoruski! Miał na sobie śliczne wyszywanki śmieszne niebieskie spodnie i w ogóle zrobił na mnie lepsze wrażenie niż Joulupukki z Rovaniemi. Miejsce nie jest też tak komercyjne jak to w Finlandii, płaci się za bilet 15 złotych i zdjęć, filmów można kręcić ile wlezie i nie jest to 50 euro za zdjęcie z „prawdziwym” świętym Mikołajem. W całym kompleksie jest ogromna ilość rzeźb nawiązujących do słowiańskich mitologii. Można wejść nawet na ogromnego drewnianego łosia i podzwonić jego dzwonkiem do woli, czy też poznać nazwy miesięcy po białorusku. Nie należy wyrzucać swojego biletu, bo przy wyjściu możemy dostać za niego jeszcze prezent od Dziadka, jest nim kartka potwierdzająca nasze niewiarygodne dokonanie oraz… GRZYB!!! Na szczęście nie prawdziwy, a robiony z ciasta i wypiekany w piecu. Był on okropny, nie dało się go zjeść, więc zostawiłem sobie na czasy, kiedy będę mniej wybredny.

Zaraz po wyjściu próbowałem zabrać się z kierowcami autobusów do Kamieńca, niestety wysłali mnie na bambus. Poszedłem więc czym prędzej na wcześniej ogarniętą trasę. Długo nie było mi dane czekać, wyjechał ochroniarz Mroza, który wybawił mnie z puszczańskich okoliczności. Dalej było już tylko gorzej, kolejny raz przekonuje się do tego, że stopowanie pod miejscowościami turystycznymi do których jadą całe rodziny nie ma sensu, bo tacy ludzie nie chcą się zatrzymywać. Przyszło mi odstać swoje prawie półtorej godziny. Zabrał mnie na koniec Siergiej, ratując mi ostro dupę, gdy już traciłem wiarę w człowieka. Po dziesięciu kilometrach jazdy wspólnej została zachwiana moja wiara w karmę, temu dobremu chłopu wystrzeliła opona w przyczepce, na dobrej drodze! Niestety nie miał on żadnej opony zapasowej i musiał zostawić przyczepkę przy drodze na pastwę losu. Dojechałem do Kamieńca, przez który przewiózł mnie z kolei Denis, grubo nadrabiając, później podwozili mnie kolejno Polak z Kamieńca Mirosław, Alieh jaki przewiózł mnie grubo nadrabiając do drogi wyjazdowej na Różany, tutaj zmęczony brakiem wody z miejscowymi grzybiarzami pojedliśmy mirabelki (priwiet Niesiołowski). Po czym pojechałem z Wanią za Rużany, a następnie z parą prawników z Grodna aż do Prużan. Tam uzupełniłem w końcu niedobory wody, wyskoczyłem na trasę, ale bezskutecznie, na szczęście znalazłem świetną miejscówkę. Z jednej strony jabłonie pełne przepysznych antonówek i lobo, a z drugiej piękna rura melioracyjna pod drogą świetnie chroniąca przed ludźmi i nadchodzącym deszczem. Rozbiłem się tam szybko i przespałem najcieplejszą noc pod „niebem” w mojej podróży. Miejsce miało jeden niedostatek, brak rzeki bądź jeziora. Dodatkowo była to kolejna noc spania w moskitierze, tutaj na Białorusi jest dużo więcej komarów niż w Polsce, ktoś zna przyczynę?

Podsumowanie: osiem okazji, 150 kilometrów przejechanych

Dodaj komentarz